piątek, 25 lutego 2011

Jesteśmy grzeczni, TAK mówimy "tak"


Nie miałem złudzeń, że Toruńska Agenda Kulturalna powstanie. Radni przegłosowali erratę do statutu tej instytucji: we wszystkich miejscach, gdzie pojawiała się Europejska Stolica Kultury, urzędnicy wpisali promocję miasta poprzez działania kulturalne i inne mambo dżambo. Biuro planuje wydać na swoją działalność pół miliona złotych więcej niż w roku, który zdecydował, czy przechodzimy dalej w europejskiej rywalizacji. Całkowity budżet instytucji wynosi więc 2,61 mln zł.
W TAK pracuje 11 osób (jak wynika ze strony internetowej) – ich zarobki będą kosztowały podatnika 600 tys. zł. Podejrzewam, że takie wynagrodzenie dostatecznie motywuje pracowników biura do morderczego poświęcenia dla dobra toruńskiej kultury.
W uzasadnieniu do uchwały znajdziemy koncert życzeń i zaklęć, które jakimś trafem nie zasłużyły na komentarz radnych. Niektórzy nie musieli czytać tego dokumentu, żeby wiedzieć, co o tym myśleć i w którym momencie podnieść rękę. Nad czym się tutaj zastanawiać? Instytucja będzie tworzyła intelektualny klimat miasta i w swój program wpisała np.
realizację działań mających na celu tworzenie warunków dla dynamicznego rozwoju amatorskiego i profesjonalnego ruchu artystycznego

Zapewne też przywróci w Toruniu tradycje prywatnego mecenatu kultury – poprzez:
aktywizację lokalnych i regionalnych środowisk biznesowych w celu wspierania działalności kulturalnej realizowanej na terenie miasta Torunia;

Tu pozwolę sobie na dygresję. Uwielbiam charakterystyczną mowę urzędników, w których słowniku odpowiedź to „pisemna informacja zwrotna”, Urząd Miasta zamienia się w Urząd Miasta Torunia, sam Toruń pod względem samorządowym jest gminą miasta Toruń, a to, co leży w jego granicach, jest terenem miasta Torunia.
Pod projektem nowego statutu TAK znalazło się uzasadnienie, dlaczego Toruń nie przetrwa bez tej instytucji w nowym kształcie. Czytamy na przykład:
organizowany przez instytucję Toruń 2016 Międzynarodowy Festiwal Światła SKYWAY (...) sprowadza do Torunia najwybitniejszych artystów z całej Europy

Autor tego pisma raczej nie ma skłonności do generowania wypowiedzi konkretnych. Kim są ci najwybitniejsi artyści, w jakiej dziedzinie sztuki się realizują? W programie Skywaya próżno raczej szukać laureatów Nagrody Turnera, biennale w Wenecji, Berlinale, BAFTY, ani nawet oświęcimskiego konkursu poetyckiego O Ludzką Twarz Człowieka.
Albo to:
Kolejnym, koniecznym krokiem w dążeniu do umacniania potencjału kulturalnego Torunia powinna być intensyfikacja działań i dołożenie wszelkich starań, by kulturalny kapitał wypracowany w latach 2006-2010 został właściwie wykorzystany. Utrzymanie wyodrębnionej strukturalnie instytucji kultury ze zmienionymi zadaniami oraz nazwą pozwoli skutecznie i efektywnie realizować cel operacyjny Strategii Rozwoju Miasta Torunia do roku 2010, którym jest wzmocnienie i poszerzanie oferty kulturalnej miasta.

Chwilę wcześniej autor uzasadnienia notuje, że Toruń 2016 zorganizowało udany Skyway i garść imprez hiszpańskich. Toruńska Agencja Kulturalna rzeczywiście wykonała zadanie: stworzyła przemysł kultury z prawdziwego zdarzenia i znacząco wzbogaciła kapitał społeczny miasta. Łatwiej dzięki temu żyć. Nam, torunianom. Ostatnie zdanie jest o tyle dziwne, że dotyczy realizacji planu, który – cóż, hmm, nie wiem – jest nieaktualny? Panowie z TAK tak często opowiadają o kosmosie, że zapewne odkryli sposób, jak lokalnie zakrzywić czasoprzestrzeń i przenieść się w dzikie ostępy roku 2010.
Urzędnicy zreorganizowali instytucję na przykładzie Krakowskiego Biura Festiwalowego, które odpowiadało za przygotowanie ESK w 2000 roku. Jest taka jedna subtelna różnica między naszymi instytucjami – jedna organizowała projekty za miliony euro dla wielusettysięcznej multietnicznej widowni; druga przygotowała San Fermin pod Krzywą Wieżą, na którym więcej było organizatorów niż uczestników.
Ale dajmy sobie spokój z subtelnościami, bo w dokumencie czytamy, że podobieństw między Krakowem a Toruniem jest znacznie więcej:
Obecnie Krakowskie Biuro Festiwalowe zatrudnia 90 pracowników, a dotacja podmiotowa miasta dla instytucji w 2010 wynosiła 25.000.000 zł. Przykład Krakowa pokazuje, że Biuro Toruń 2016 to solidna baza, na której można budować instytucję o znaczącym potencjale międzynarodowym, zdolną do efektywnej współpracy z najpoważniejszymi producentami wielkich przedsięwzięć, a przy tym zaspokajającą oczekiwania realizatorów i artystów klasy światowej.

Jakiś to rodzimy Machiavelli napisał te dwa zdania? Przykład Krakowa? Co udowadnia sprawnie działająca machina krakowskiej instytucji? Że Toruń 2016 to solidna baza? Litości.
Później w uzasadnieniu pojawi się lista zadań instytucji. I tu znajdujemy taki oto smaczek:
współorganizacja imprez z ramienia Urzędu Miasta np. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Toruński Festiwal Nauki i Sztuki, Toruńskie Gwiazdy, Koncert im. Grzegorza Ciechowskiego, Europejskie Dni Dziedzictwa, Afryka Reggae Festiwal

Koncert im. Grzegorza Ciechowskiego organizuje Od Nowa, a Afrykę - Toruńska Grupa Inicjatywna - Nowe Społeczeństwo, PAH i Od Nowa. Czy to zadanie oznacza, że magistrat chce wpływać na merytoryczny kształt sponsorowanych przez siebie imprez? Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której mecenas zauważa, że repertuar zespołu reggae jest za mało roots albo że Maria Peszek skończyła się na „Marii Awarii” i generalnie nie jest w stanie dojrzeć wielkiego potencjału interpretacyjnego w „Sexy doll”. Współorganizację rozumiem w ten sposób, że panowie i panie z TAK na imprezach przerywają bileciki i przenoszą krzesełka albo dbają o to, żeby artystom w drinkach nigdy nie zabrakło alku.
Wesoło jest w całym dokumencie. Czytamy, że kulturalny kalendarz miasta można wypełnić za pomocą „pięciodniowej artystycznej podróży po Hiszpanii”. Nie cztery, nie dwu, nie tygodniowej. Pięciodniowej podróży, jaką zapewne niejednokrotnie w swoim życiu odbywał lord Byron w poszukiwaniu źródeł artystycznej autentyczności. Jeśli chodzi o twórcze sposoby spędzania czasu, urzędnicy zawsze byli konkretni.
Nie przesadzajmy z defetyzmem. Nie wszystko stracone, jest nadzieja, każdy powinien otrzymać drugą szansę. Z tym ESK to naprawdę było tak, że wcale nie byliśmy od nikogo gorsi, tylko inni byli od nas lepsi.
Bo jesteśmy grzeczni, popieramy Toruń, nawet gdy nad miastem noc zapada.

wtorek, 22 lutego 2011

Druga fala szwedzkiej sceny dance

Tym razem nie będzie smętów, sentymentów, knajackiego intelektualizmu, grandtoruńskich i wszechtoruńskich list nieobecności, choć zapewne wielokrotnie do tych wątków, stylistyk, zaśpiewów i przypraw będę wracał. Wybrałem sobie cztery toruńskie zjawiska muzyczne, które mnie autentycznie zachwyciły w zeszłym roku. Luty jest fatalnym miesiącem na podsumowania. Cóż, miałem laga.
The Arouser
Niech Was nie przeraża nazwa tego zespołu, pożyczona zapewne od popularnych prążkowanych kondomów Dureksa, godna megaobciachowego didżeja z drugiej fali szwedzkiego house. The Arouser założyli gitarzyści Patryk Lewandowski i Mateusz Bracha. Chłopaki pochodzą z Iławy – pierwszy z nich studiuje na toruńskiej polonistyce, drugi jest teraz w Warszawie. Gdy spotykają się, broją. W ich utworach dzieje się tak wiele, że po trzech minutach ma się wrażenie, że słucha się tego już od pół godziny. To bardzo narracyjne i ilustracyjne akustyczne granie, które zainteresuje z pewnością wszystkich miłośników muzyki filmowej. Coś jak „In the house, In a heartbeat” Johna Murphy'ego. Smaczku ich muzyce dodaje to, że powstaje w zaimprowizowanym studiu nagraniowym, składającym się z przyzwoitej karty dźwiękowej i podłego peceta. To było bez wątpienia największe moje odkrycie muzyczne zeszłego roku.

Every Day Lincz
Projekt multiwokalisty Tomasza Cebo i Łukasza Milewskiego, speca od elektroniki i perkusisty. Panów dzielnie wspiera wizualami Dagmara Pochyła. Every Day Lincz cały czas się rozwija i tak naprawdę nie wiadomo, w jakim kierunku ich rozwój prowadzi. Zaczynali od łączenia syntetycznej perkusji z wokalem podrasowanym efektami z Chaos Pada. Później Cebo dokupił trochę sprzętu i zabawa zaczęła się na nowo – jest teraz znacznie więcej beatboksu niż liryki. Bardzo dobrze wypadają na scenie. Cebo wystąpi w marcu w „Must Be The Music”, polsatowskiej mutacji X-Factor. Przeszedł pomyślnie eliminacje. Może liczyć niezawodnie na mojego smsa za 1,23 zł.

Jesień
Jesień założyli Michał Supcziński (bas), Szymon Szwarc (gitara) i Maciej Karmiński (perkusja). Czyli dwóch poetów i muzyk. Na szczęście panowie dali sobie spokój z epatowaniem publiki polonistyką i nie śpiewają. Jesień dała może kilka koncertów, ale zaskarbiła sobie sympatię kilku dość wpływowych słuchaczy. Chłopaki bardzo chcą grać noise, wychodzi im yass w rodzaju Arhythmic Perfection, tyle że bez instrumentów kojarzących się z jazzem. Na ich miejscu odpuściłbym sobie wszelkie rockowe i postrockowe tytulatury i zajął się muzyką improwizowaną. Yass mają we krwi - żadnych akademickich standardów wykonawstwa nie muszą obalać i odpowiadać sobie na pytanie: free czy jednak hard bop?
Małpa
Zdawałem sobie sprawę z istnienia toruńskiej formacji Proximite. Raz nawet ich gdzieś słyszałem – albo w Salvadorze, albo w eNeRDe, albo w jakimś innym klubie, do którego przywiały mnie weekendowe obowiązki. Posłuchałem dwóch, trzech utworów i to raczej wystarczyło mi do uznania, że mam do czynienia z typową lokalną hiphopową konfekcją. Bardzo się myliłem. Łukasz „Małpa” Małkiewicz nagrał solo jedną z najlepszych płyt hiphopowych w 2009 roku. W kawałku „Nie byłem nigdy” zdaje się drwić z największych stereotypów, które z chłopca tworzą zioma. Nie jest typem, którego pierwsze kieszonkowe to pieniądze zajumane babci albo urobek z dziesiony jakiegoś gimnazjalisty. I beztrosko mówi: „Jakoś nie byłem nigdy typem, który miał wokół / Tłumy sztuk i wolałem raczej stać z boku / Bo choć nie znałem nigdy zaklęć na śluz w kroku / Kilka z nich leciało na jakiś kurwa błysk w oku”. Czy tak się zachowuje macho z Rubińca? I choć nigdy bym nie zrymował krocza z okiem, jest w tekstach Małpy prawdziwa literatura i prawdziwa liryka. Czeka go wielka błyskotliwa kariera.

W poczekalni
Gorąco polecam bloga Pawlacz Perski Tapes, na którym znajdziecie bootlega z koncertu Jesieni w Fado w Aleksandrowie Kujawskim i całą płytę The Arouser. Innych nagrań z tej strony jeszcze nie zdążyłem przesłuchać, ale jeśli to we mnie jakiś ślad zostawi, to zostawi tutaj jakiś ślad.
Czekam na debiutancką płytę Pchełek i drugą Hotelu Kosmos.
To z pewnością będzie dziwna płyta:

środa, 16 lutego 2011

Raport z wymierającego miasta


Zaraz gdy skończyły się marzenia Torunia o Europejskiej Stolicy Kultury, stało się coś niespodziewanego. Ludzie, którzy zajmują się w tym mieście kulturą niezależną, przyszli do eNeRDe. Bez umawiania się, spontanicznie. Doskonale wiedzieli, pod jaki adres mają się udać, żeby w jakikolwiek sposób odreagować tę nagłą stratę. To było dziwne spotkanie, przypominało raczej stypę, choć alkohol lał się strumieniami, choć wszyscy prześcigali się w czarnym humorze. Była w tym jednak rozpacz, żałoba, którą można okazać jedynie jakąś formą cynizmu. Gwałtowna, wręcz cielesna, reakcja na wiadomość, że coś z nas ubyło. Coś, co w istocie nie miało nic wspólnego z marzeniami o europejskiej stołeczności. Powróciło za to niepokojące pytanie o motyw wszelkich działań. Pramatka wszystkich pytań. Po co? Po co to wszystko?
Wielu powtarzało, że to koniec, że wyjadą. Nie czuć było w tym triumfalizmu, że oto za chwilę w nowych warunkach rzeczywiście będą mogli odnieść sukces. Mówili o tym w poczuciu klęski, bo decyzja o wyjeździe będzie odwrotem, ucieczką z miasta, które wiele im niegdyś obiecało. Niektórzy liczyli na zmiany. I wiele się zmieniło.
To miasto musi umrzeć, jeżeli powoli i beztrosko pozbywa się swoich najbardziej kreatywnych mieszkańców. Zaczęła się czystka. W najbliższym czasie pracę straci kilka osób z działu merytorycznego Centrum Sztuki Współczesnej, kilka innych na początku roku przywitała upokarzająca degradacja. To bardzo wartościowe postacie – niektórzy dla pracy poświęcili własne ambicje artystyczne. Niedawno dowiedziałem się, że twórcy, którzy nie szczędzili krytyki administracji Michała Zaleskiego, bezpowrotnie zostali odcięci od organizacji Skywaya. Niektóre instytucje kultury nawet w połowie są obsadzone ludźmi Czasu Gospodarzy, inne gorąco wspierały to ugrupowanie w niedawnych wyborach kosztem własnej niezależności. Ci, którzy odchodzą z pracy w toruńskiej kulturze, być może wybiorą teraz dla siebie miasto, gdzie kaprale nie prowadzą wojny z artystami.
Michał Zaleski – człowiek, który tej wojny zdaje się nie zauważać - mnie nie przeraża. Przeraża mnie za to jego dwór. Każdy możny lubi towarzystwo potworów, karłów i błaznów. Są jeszcze poddani, którzy codziennie muszą zgadywać, w jakim nastroju jest władca, aby nie powiedzieć nic, co by się nie zgadzało z jego wizją świata. W otoczeniu, które schlebia, traci się zdolność krytycznego myślenia. Żyje się w świecie, w którym pewne i bezpieczne są tylko stałe rytuały – otwieranie i zamykanie festiwali, wernisaże i finisaże, medale i nominacje, podpisywanie dotacji i okolicznościowe przemówienia. Pomiędzy tym wszystkim jest jakaś pustka, w której czasami zabrzmi głos sprzeciwu lub skargi. Czasami też jakiś minister kultury albo marszałek województwa zauważą, że dzieje się zło. W biały dzień, bezczelnie, bez finezji.
Wielka lista nieobecności stale się rozszerza. Na poprzedniej zabrakło wielu nazwisk. Piotr Krzyżanowski, Jarosław Spychała, Michał Śledziński, Dagmara Pochyła, Ernest Wińczyk, Anna Ciabach, Paweł Jaworski, Maciej Duszyński, Karolina Mełnicka, Paulina Danecka, Dominik Rokosz. Wkrótce do listy dołączą kolejni artyści i działacze. Wtedy miasto umrze.
I znów stanie się niespójne jak sen, nierozpoznane i nienazwane, zimne i wyniosłe jak gotyk. Toruń znów będzie Toruniem – niczym więcej, niczym mniej.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Tako rzecze małpa Zaratustry


Wyjedź jak Michał Jacaszek, jeśli chcesz, żeby twoja najnowsza płyta miała premierę na Berlinale. Wyjedź jak Miłka Malzahn, jeśli chcesz na stałe wpisać się w krąg najciekawszych polskich literatów. Wyjedź jak Dawid Marcinkowski, jeśli twój talent jest zbyt wielki dla tego miasta. Wyjedź jak Jacek Kościuszko, jeśli twoje miasto może ci zaproponować tylko zajęcia ze studentami. Wyjedź jak Monika Weychert-Waluszko, jeśli chcesz, aby jedynie boleśnie wspominać toruńską ignorancję dla pasji i profesjonalizmu. Wyjedź jak Joanka Zielińska, jeśli wstydzisz się, a jest to wstyd za kogoś innego. Wyjedź jak Michał Tabaczyński, jeśli twój doktorat przerasta możliwości toruńskiej polonistyki. Wyjedź jak Mariusz Gajkowski, jeśli w tym mieście nie ma miejsca na obiegi krytyczne niezależne od komercyjnych mediów. Wyjedź jak Jacek Żebrowski, jeśli niczym nie zatrzymasz wyniszczającej nudy. Wyjedź jak Jarosław Jaworski, jeśli nie chcesz pracować zaledwie poprawnie, żeby ciebie tylko nie wyrzucili z pracy. Wyjedź jak Wicza, jeśli masz dość tarłowiska nienawiści. Wyjedź jak Waldemar Ślefarski, jeśli myślisz, że nie wyżywisz tutaj rodziny. Wyjedź jak Cezary Dobies, jeśli wiesz, że życie w tym mieście wiąże się z upokarzającymi kompromisami.
Wyjedź, jeśli wszystko jest skończone, jeśli nie ma nadziei. Wyjedź, jeśli krew zepsuta płynie pod miastem, jeśli gnilna i pienna krew bagniska tańczy w tobie. Wyjedź, jeśli to miasto wyschłych kości. Wyjedź, jeśli myślisz, że lepiej nie będzie. Wyjedź i nie odwracaj się. Wyjedź, nikt nie woła.
Lecz teraz śpij. Niech ci się śni bezawaryjna fontanna, Szeroka bez Biedronki, most piękniejszy niż estakady autostradowe LA. Niech ci się śnią niemieccy turyści mnący publicznie foldery reklamowe Florencji, lojalni artyści na każde zawołanie i na umowę o dzieło, studenci UMK utrzymujący ze stypendiów naukowych całą miejską garmażerię, psy, które nie srają, koty, które się nie rozmnażają. Niech ci się śni warkot silników kosiarek na Motoarenie o poranku - jak na Wimbledonie. Śpij.

piątek, 11 lutego 2011

Postawcie piwo poecie

Dziś imprezy literackie to nie to co kiedyś. Wtedy świat był młody i wiele rzeczy jeszcze nie miało swoich nazw – jak chciał poeta. Rzadko kiedy udawało nam się dotrwać do końca spotkania w trzeźwości. Nasze krzyki było później słychać w wielu miejscach w Toruniu. To była beztroska autodestrukcja. Gdy „Undergrunt” upadł, brakowało nam szczególnie właśnie tych lirycznych seansów, kończących się o świcie w najpodlejszych knajpach Starówki, do których można trafić jedynie w stanie granicznego upojenia.
Wolny Rynek Poetycki miał być próbą powrotu do chlubnych pijackich tradycji. Wyszło nieco inaczej – impreza stała się poważna mimo lekkiej formuły. W piątek 11 lutego odbędzie się jej kolejna edycja w toruńskim Dworze Artusa. Wystąpią Poeci Za Kratkami i zespół Bikini. Start godz. 19.
Jak to się zaczęło? WRP narodził się przed wakacjami 2007 roku – to było jakieś wyjątkowo depresyjne południe, kiedy stojąc w byłej gazetowej palarni, zadzwoniłem do poety Cezarego Dobiesa i zaproponowałem, żeby stworzyć imprezę, dzięki której każdy będzie mógł przeczytać swoje wiersze dla publiczności na Rynku Staromiejskim. Wybór miejsca wydawał się od początku oczywisty – ogródek piwny Teatru Wiczy.
Z zasady miała być to impreza bez budżetu i przez kilka edycji tak rzeczywiście było. Roman Polański mawia, że film da się zrobić bez reżysera, operatora, scenarzysty, ale nie da się go zrobić bez telefonu. Udało się skrzyknąć kilkunastu poetów, którzy wystąpili w pewien piątkowy wieczór na Rynku Staromiejskim. Przechodnie zatrzymywali się, aby posłuchać czytających, żebracy zwietrzyli w naszym ogródku koniunkturę, a podpity menelik przeczytał naprędce spisany tekścik podsumowujący imprezę. Była muzyka – zagrali aktor Teatru Wiczy Radosław Smużny i gitarzysta Błażej Wdowczyk. Ostatni z nich na tej właśnie edycji WRP podjął decyzję o założeniu zespołu z aktorem Radosławem Garncarkiem – ich Tap.Ap połączył tradycję stepu i innych tupanych gatunków tanecznych z muzyką alternatywną.
Z następnych edycji odbywających się w Teatrze Wiczy ciekawa była ta, która towarzyszyła festiwalowi Tofifest. Organizatorzy zagwarantowali naszym gościom darmowy nocleg i magiczne bransoletki, które ich właścicielom gwarantowały obłędne ilości Pilsnera. Nie muszę zaznaczać, że poeci niezwykle skwapliwie skorzystali z tego wyjątkowego przywileju.
Część tego składu pojawiła się później w Toruniu, gdy zamykano kino Orzeł. To z pewnością była najdziwniejsza impreza w moim życiu: operatorzy włączali stare kroniki filmowe z młodym Jackiem Kaczmarskim i robili miksy, wyświetlając dwie taśmy jednocześnie. Wszystko zakończyło się demolką, w ruch poszły donice i rulony ze starymi plakatami filmowymi, a poeta, który z bólem przyznał, że bywa ochroniarzem w fabryce margaryny, odpalił gaśnicę pianową w piwnicach kina.

Duże zmiany przyszły, gdy WRP trafił pod skrzydła Dworu Artusa. Pojawiły się pieniądze, które pozwoliły na zapraszanie poetów spoza Torunia i zespołów. Byli u nas m.in. Piotr Czerski, Jacek Dehnel, Piotr Gajda, Piotr Macierzyński, Piotr Makowski.
Zagrali zaś: Sons of a Witch, Navi.ex, H5N1, duet braci Kornackich, Tap.Ap, Every Day Lincz. Odbył się też pierwszy punkowy koncert w Dworze Artusa. Patyczak – piewca prostego punkowego stylu życia, taniego wina i wolnego oprogramowania – w finale wskoczył na bar, nieco zmieniając jego kompozycję.

Teraz pojawi się absolutna legenda polskiej alternatywy – Bikini.

Grafomanii nigdy na rynku nie brakowało – nie dało się jej ustrzec przy otwartej formule spotkania. Pan w tłustych okularach przeczytał wiersz o orle, który nie wylądował w Smoleńsku. Regularnie występuje u nas przedstawiciel staromiejskiego lumpenproletariatu i czyta rymowane obserwacje ze swojego życia. Gdy wchodzi na scenę, wzdłuż ściany zawsze dyskretnie przesuwa się ochroniarz. Tylko raz go złapał.
Innym razem emeryt przeczytał wiersz o śmierci gen. Papały. To nierozpoznany nowy wielki temat polskiej literatury, której od wejścia w świat lektur broni układ wydawców. Podobno nawet do „Wyborczej” przychodzi coraz więcej wierszy poruszających tajemnicze odejście byłego głównego komendanta policji. Tekst był marny, choć ciekawie zaprezentowany. Starszy pan przeczytał go wysokim, szlachetnym głosem kościelnego kantora, aż załkały panie z uniwersytetu trzeciego wieku, które z nieznanych przyczyn pojawiły się na wieczorku. Emerytki trzymały w rękach swoje pomięte bruliony z wierszami, jednak żadna nie ośmieliła się stanąć przy mikrofonie.
Ja całą imprezę spędzam na ogół na zapleczu kafeterii Struna Światła, gdzie czas umilają mi niezwykłe barmanki, które z krytycznym zacięciem relacjonują mi na żywo całą imprezę z punktu widzenia baru.
Obawiałem się, że znów pójdę w knajpiany sentymentalizm i z pretensją będę narzekał, że już nigdy nie będzie tego Milesa, że oto ostatecznie kończy się świat, który był mi przez lata bliski. I poradziłem sobie bez opowieści, który wykładowca UMK śpiewa śląskie sprośności, a który odkrywa na czworakach tajne przejście między akademikiem nr 1 i nr 6, który poeta stał się fetyszystą męskich stóp owłosionych jak u hobbitów, a który pobił dresiarza plażowym klapkiem. Dlaczego poeci nie tańczą, a gdy biją się, zrzucają przeciwnika ze schodów. No i dlaczego wolę pić z prozaikami i prawicowymi poetami. To zostawię sobie na później.
Do zobaczenia w Dworze Artusa.

niedziela, 6 lutego 2011

To nie jest miasto dla starych pijaków

Weekendowy binge wydaje mi się coraz mniej interesujący. Tak naprawdę coraz trudniej znaleźć godne miejsce, aby się kulturalnie zeszmacić. Piwnicę Pod Aniołem i knajpę Teatru Wiczy wykończyły zbyt duże czynsze w ratuszu staromiejskim. Do Milesa lepiej wybierać się z obstawą, w Desperado zwykle nie ma miejsc, Kadr to nora, Lizard to podła sieciówka, Niebo jest zbyt senne, Koniec Świata zbyt jasny, Zezowate Szczęście ogłosiło przerwę. Z wielu knajp wyrosłem, w wielu czuję się jak w Kutnie – nikogo nie znam.

Chlanie straciło wiele uroku po wprowadzeniu zakazu palenia, który teraz w wielu klubach i pubach z radością i beztroską łamię. Piątek był dniem smutnym, ciemnym i wietrznym - pogoda w sam raz na sponiewieranie się kilkoma cebrzykami piwa. Do tego dół i marazm, który jest nieodłącznym elementem intelektualnego krajobrazu Torunia. Składniki znakomitej imprezy noir. Ale jak tu epatować młodsze roczniki tą wysłużoną stylistyką, gdy się pali na mrozie?
Najpierw eNeRDe, które przeżyło dziki nalot awangardowej dzieciarni. Pojawiły się przez chwilę rewelacje matrymonialne pierwszej połowy lat 90, ale dominowały małolaty. Nie wolno tych młodszych prowokować, bo od razu wyrastają za nimi panowie o szerokich wioślarskich ramionach, którzy bez zbędnych dyskusji imprezę przenoszą przed lokal. Najgorzej jest gdy ktoś zorganizuje tu osiemnastkę. Kolesie mają maksymalny przyrost instynktu terytorialnego - jedno spojrzenie sprowadza na ciebie prawdziwe piekło.
W eNeRDe pali się teraz na patio. Gdy usłyszałem, jak jacyś młodzi hiphopowcy zgrywają młodych Timbalandów i z dumą opowiadają o swoich mikstejpach, nekstlewelowych bitach i podkładach, uznałem, że pora zmienić lokal. Na szczęście znajomi byli tego samego zdania.
Gdybym lubił towarzystwo fryzjerek i sprzedawczyń z butików, zapewne wybrałbym Moskwę. Ale wybrałem Tratwę. To bez wątpienia najbardziej sfrustrowany lokal w mieście – chleją tu dawne nadzieje lokalnej awangardy muzycznej, przyszli wzięci biznesmeni, niedoszli emigranci, którzy postanowili jednak wrócić do kraju, gdzie na nich czekał wiernie Tratwowy alkoholizm. Imprezy tutaj zwykle wieńczy alkoholowa rezygnacja albo wybuch euforii: pijani proponują sobie pracę, mówiąc, że zaczepią się gdzieś tam daleko i wszystkich gdzieś tam daleko sprowadzą. Tak wygląda zabawa, gdy w Tratwie przesiadują stali klienci. Są bezlitośni: rzucają żartami z Joe Monstera, a otoczenie rechocze z nimi jak w sitcomie. Koszmar. Na szczęście było dość pusto.
Powrót na gościnne łono eNeRDe. Też pustawo. Przeważają dziewczęta i chłopcy o rocznikach tak egzotycznych, że nie sposób uwierzyć, że mówią pełnymi zdaniami. Pod koniec w najgorszym momencie pojawia się tłum z innego świata – starzy dziwni znajomi, którzy zaraz powyciągaliby swoje trupy z szafy i z boleścią obnosiliby się po eNeRDe ze swoją pretensją. Można byłoby się napić, można byłoby tę watahę dorżnąć, ale taksówka już w drodze. Można kierowcę odesłać, ale po co irytować ludzi pracy w wietrzną, pochmurną i mokrą noc?
Zwykle wracam z jakimś trwałym uszczerbkiem na zdrowiu, mimo że ostatnio siebie oszczędzam, nie tak jak w młodości, kiedy udaną imprezę poznawało się nazajutrz po tym, że budziłeś się w jakimś obcym miejscu, bez spodni, ze sparaliżowaną lewą połową ciała. Tym razem jednak coś z tego zostało. W Tratwie był malarz Stephen Campbell - narysował mnie w stanie, w którym spływa ze mnie twarz.

czwartek, 3 lutego 2011

Legendą owiany nasz Toruń kochany

Nie przeczytałem nigdy ani jednego dobrego wiersza o Toruniu. Prozę o tym mieście można sobie też generalnie darować – oprócz zanurzonych w fotorealizmie zdań typu „nerwowo przełknął ślinę, mnąc pod nosem tęgie przekleństwo”, zaludniają je piernikareczki, flisaki i reprezentanci innych wymarłych zawodów. Fotografie Torunia, nawet te artystyczne z gumy i innego gluta, wyglądają jak pocztówki dla niemieckich turystów. Najgorsze są te wykonane z takiej perspektywy, jakby na autora waliły się mury. Największą plamą na obrazach z Toruniem w roli głównej jest wściekle czerwony kawałek muru. Wiadomo, gotyk.
No ale zdecydowanie najgorsze są piosenki. Nawet te dla dzieci. Mała Rewia jeden ze swoich utworów bezpretensjonalnie nazwała „Piosenką o Toruniu”.

Zaczyna się sztampowo, ale mimo wszystko niewinnie: „To stary Toruń, Gród Kopernika, / miasto piernikiem pachnące. / To nasz astronom, wielki uczony, / zatrzymał na niebie słońce". Piosenka jest zatem typową ulotką o turystycznych i dekoracyjnych walorach naszego miasta. Mała Rewia bez kompleksów śpiewa też o bogatej infrastrukturze kulturalnej Torunia: „Mamy muzeum i piękne zbiory, i w nich jest zamknięta historia / wyższe uczelnie, kina, teatry. / Można zabawić się co dnia".
Odnoszę wrażenie, że Starówka ogłupia - z każdego pisarza lub malarza zrobi grafomana albo pacykarza. Nawet przyzwoity artysta, gdy odkryje piękno gotyku, czuje przymus mnożenia dzieł o piernikach, kopernikańskim dziedzictwie, astronomii i astronomach, Wiśle, kościołach, ul. Ciasnej, Hanzie i innej sranzie. Podobno wszystkie sklepy malarskie w okolicach sesji, kiedy studenci zaliczają kolejne zajęcia, cierpią na brak czerwonej farby - młodzi są bardzo zaciekli w wiernym odmalowywaniu rzeczywistości.
Drogim czytelnikom nie muszę przypominać, na jakie wartości postawiło Toruń 2016, starając się o ESK. Jeden z artystów wymyślił nawet zgrabne hasełko: „Bo wszechświat kultury otaczają gotyckie mury”. W tak pluszowy sposób myśli o swoim mieście wielu jego mieszkańców. Całkowity wyłom w tym temacie zdają się robić prace grupy Toruńskie Spacery Fotograficzne – polecam ich stronę na FB -
Na tarasie widokowym na lewym brzegu Wisły przydałby się zakaz fotografowania.