piątek, 11 marca 2011

Jak oswaja się nową knajpę

Kiedyś w Olsztynie działała knajpka o dość bezpretensjonalnej nazwie Emir i tam w dzikich odmętach 1995 lub 1996 roku można było zjeść sobie kebab, falafla, pilaw i inne egzotyczne dania, które raczej nie gościły w proletariackim menu. To oczywiste, że największą popularnością cieszyło się piwo. Gdy ze znajomymi odkryliśmy to miejsce, postanowiliśmy na zawsze je przejąć.
Przekonywała nas do tego posucha wśród staromiejskich knajp: pobliska Kasztelanka była okrutną norą, w której trzeba było w dodatku płacić za szatnię, w BWM należało unikać dresiarzy, którzy kiedyś proponowali koleżance zwiedzenie pięterka za kratę piwka dla nas - oczywiście się nie zgodziliśmy. Emir pojawił się w samym środku tego naszego alkoholowego niespełnienia. Dawał nadzieję na skromne licealne pijaństwo w oparach podróbki arabskiej kuchni, która w jej olsztyńskiej mutacji okazała się tak ostra, że nie wiadomo, czy się jadło kurczaka, czy rybę.
Przejmowanie knajpy to niespecjalnie trudne zadanie. Wystarczy trochę cierpliwości, konsekwencji i grupa znajomych, którzy wiernie okupywaliby lokal, tak aby żaden ciul, żul i łaps przed nami go nie przejął. Choć wielu znajomych z dumą przyznawało się do swojego anarchistyczno-punkowego rodowodu, raczej nie chcieliśmy nakłaniać swoich pobratymców do popijawy u Emira, mimo że raz na jakiś czas barmanka dawała nam posłuchać Post Regimentu, Guerniki y Luno i Dezertera - na co dzień atakowała nas zaś zapętlonymi w nieskończoność trzema kawałkami Vaya Con Dios. „Ajajajajajaj, płerto riko” albo „E, nanana”– nucili beznamiętnie ponurzy punkowcy, którzy już po kilku dniach tej mantry wymyślali alternatywne teksty do tych piosenek.
Po pewnym czasie, gdy wchodził ktoś z ulicy, przy stolikach widział tylko młodzież w bródkach Seattle i kraciastych koszulach, z wojskowymi plecakami przewieszonymi przez krzesła, a z głośników arabskiej knajpki dyskretnie sączył się Biohazard. Emir bez wątpienia był oswojony – chociaż byliśmy małolatami, spraszaliśmy do tego pubu jeszcze młodszych znajomych, którzy czuli się w tym miejscu jak w Tajemniczym Ogrodzie, gdzie nikt nie pyta o dowód, a duży specjal kosztuje 2,50 zł.
Niestety ta zasada przejmowania lokali raz została zastosowana przeciwko mnie. Jest sobie w Toruniu klub jazzowy Miles – przed laty ulubione miejsce lokalnych frików, niedorobionych artystów i alkoholików; miejsce na swój sposób wyjątkowe i magiczne. Wszystko się zmieniło, gdy zamknęli całodobowe Avanti, w której imprezy zawsze kończyli amfetaminiarze i dresiarze. Kiedy zabrakło ich ulubionego miejsca, w którym mogli sobie popodziwiać prostytutki po godzinach pracy, przenieśli się do naszej zjazdowni. Zadymy w Milesie były niemal codziennie, a piątki osiągały temperaturę westernów - latało szkło, fruwały krzesła, pewnego wesołego dnia ktoś skończył z dziurą w brzuchu. Powodem do bitki wcale nie była fatalna jakość bootlega z „Children of Sanchez”, ale jakieś proste zajawki w stylu Jedi. Dresiarz mówił do studenciaka: „To moje miejsce”. Studenciak pod wpływem bulgocącego w dresiarzu nadmiaru midichlorianów oznajmiał: „To twoje miejsce”. Prosty Jedi mind trick.
Byłem tam stałym gościem, ale zauważyłem, że grono moich Milesowych znajomych topnieje, że przenosi się w znacznie spokojniejsze części Starówki. Miasto przejęło Milesa i nie zamierzało go oddawać. Pora było zmienić lokal. Miles teraz powoli powraca do dawnych tradycji, ale i tak pozostaje cieniem z przeszłości.
W zasadzie zmieniła się też klientela toruńskiego NRD. Najpierw było tak:

Teraz jest tak:

Tajemnica przejmowania klubu polega na jednym: lokal może gustować w jazzie, ale gdy miejsce codziennie będzie zajmowała ekipa krwawych blackmetalowców, bar szybko zwietrzy gotycką kasę, która dotychczas szła na piwo w lokalu nawykłym do ciężkich molowych akordów. I klub najpierw zacznie puszczać ambient jazz i będzie go coraz silniej nasycał obcymi swojej stylistyce brzmieniami gitarowymi. I ani się obejrzymy, a barman zagustuje w radykalnym skandynawskim death grindzie.
W piątek otwarcie klubokawiarni Kontrapunkt na ul. Pod Krzywą Wieżą 18 w Toruniu– podobno lokal ma trzy kondygnacje (mam nadzieję, że nie będę musiał łamać zakazów). Na pierwszej imprezie będzie wernisaż wystawy, jazzman Mateusz Walerian i jacyś didżeje.
Didżejów przepędzimy.

8 komentarzy:

  1. W avanti z pewnym kowalem jadłem jajecznicę. chyba 9 lat temu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fotorelacja z otwarcia wspomnianego Kontrapunktu:
    http://jchmielewski.blogspot.com/2011/03/kontrapunkt-nowe-ciekawe-miejsce-w.html

    OdpowiedzUsuń
  3. http://www.torun.pl/index.php?status=0&news_id=10363 - Prezydent Zaleski powołał...

    OdpowiedzUsuń
  4. Grzesiu napisz coś nowego, zamilkłeś coś.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przypadkiem na NK trafiłem na linka - sympatyczne teksty, takie w undergruntowym stylu, łza się w oku kręci.. pozdrawiam,
    Michał

    OdpowiedzUsuń