piątek, 29 kwietnia 2011

Bohaterowie Polsatu i dwie anegdoty o kotach

Nie jeden, nie dwa, nie trzy, a już nigdy cztery. Tyle esemesów na pewno nie wyślę na Tomasza Cebo, gdy w sobotę o godz. 20 w Polsacie będzie walczył o finał „Must Be the Music”. Wyślę od razu pięć - z nadzieją, że kiedyś mi uroczyście wręczy obraz ze swojego cyklu olejów na koszulkach Big Stara. Obiecał mi to przed stu laty, ale obraz gdzieś się zawieruszył.

Cebo – multiwokalista i malarz po poznańskiej ASP - dzięki polsatowemu show stał się gwiazdą internetu, który sławą próbuje dorównać Cyganowi, który publicznie rzucił pracę polegającą na maszerowaniu z dyktą po Starówce. Szef eNeRDe nie jest wprawdzie elektrykiem wysokich napięć, którego wymęczyło dość jednostajne starówkowe życie towarzyskie, ale na popularność w pełni zasługuje. Nie mam wątpliwości, że większość ze 100 tys. zł nagrody zainwestuje w swoje eNeRDe.

Poznałem go w CWC, kiedy siedział przy stoliku z jakimiś całkowicie spalonymi nudziarzami, z których jeden mówił o tym, co się znajdzie w jego programie kulinarnym, ale sprawę zainteresowania stacji telewizyjnej tym kontentem zostawił sobie na później. Nikt wtedy nie traktował Cebo poważnie. Przypominał trochę gościa z innej planety: wyglądał jak pomieszanie Owsiaka z Morrisseyem i opowiadał jakieś dziwy, jak to w Poznaniu przygotował wystawę fotografii zrobionych przez koty – na dnie kuwet położył jakiś materiał światłoczuły i koty w oczywistych okolicznościach go naświetlały.

Później został szefem eNeRDe i dalsza jego biografia jest już znana - wyhodował sobie stadko prawdziwych hejterów, świrów i pokomplikowanych dziewcząt, które powstrzymywały go od wyjścia z klubu, zakładając fachowe dźwignie nogami na jego nogach. Niemal od początku śledziłem jego sceniczną karierę, która najpełniej objawiała się tym, że Cebo chodził od klubu do klubu z własnym mikrofonem i beztrosko podłączał się do wzmacniaczy, a w tym czasie zespół podejrzewał, że między nich wchodzi jakiś zagibiony techniczny, bo mu coś w uchu sprzęgało. Zaczynał od amtotematycznych pieśni o mikrofonie, później wyewoluował, w czym pomogli mu Łukasz Milewski i Dagmara Pochyła, z którymi założył Every Day Lincz.

Wielu opowiadało, że Cebo popełnia artystyczne samobójstwo, idąc na układ z siedmiogłową hydrą Polsatu. Jego występ w tym programie jest w istocie aktem samobójstwa – Cebo dostał pięć minut w prime time i chce je maksymalnie wykorzystać na reklamę swoich toruńskich działań. Reszta tak naprawdę nie ma znaczenia. Zapewne nie liczył, że wyjdzie poza krąg kandydatów do transmisji, ale rozbił pulę – jego występ, w którym dał popis pasji i wielkiego talentu, zagwarantował mu paniczną popularność. Dzięki niemu w Polsacie znalazło się miejsce na eksperymenty muzyczne.



Pamiętam, jak podobne sukcesy odnosił w Polsacie w „Idolu” Sławek Uniatowski. Ciężko uwierzyć, ale tego faceta znam już 12 lat. Poznałem go, gdy przyszedł na próbę zespołu bluesowego SB 5, w którym na basie grał mój brat Wojtek. Nie zagrzał długo miejsca w tym składzie, bo miał niezwykły talent do rozbijania prób. 15-letni dzieciak popisywał się elektronicznymi efektami swojego weselnego parapetu – gdy panowie wspinali się po kolejnej trzyakordowej bluesowej frazie, on zauważał, że jednak ten schemat muzyczny daje niewielki potencjał interpretacyjny, dlatego dodawał zwykle trochę oklasków, melancholijny deszczyk, burze i garść efektów z s-f. Chłopaki wyrzucili go z zespołu. Później na jego drodze twórczej stanął progrockowy projekt z Inowrocławia, ale stamtąd wyleciał jeszcze szybciej, bo muzycy uznali, że nie potrzeba im wokalisty bez głosu.

Młody, jak go wszyscy wówczas nazywali, był wtedy jeszcze za młody i musiał się po prostu artystycznie i życiowo wyszumieć. Powrócił po roku albo dwóch jako zwycięzca karaoke. Rozsmakował się tak w tym podłym knajpianym gatunku, że niemal codziennie gościł w klubie o bezpretensjonalnej nazwie Miles, w którym z pamięci na rozstrojonym pianinie z kilkoma głuchymi klawiszami grał covery Queen i Tears For Fears.

Jego przygoda w „Idolu” zaczęła się dość fatalnie, gdy z fatalną fryzurą i w fatalnych lustrzankach powiedział jurorom, że grał z Republiką. Powrócił po roku z inną fryzurą i bez okularów a la Cobra i całkowicie rozwalił ten konkurs. Szczególnie zapadło mi w pamięci jego jedno wykonanie. Pamiętam, jak kiedyś o dość późnej porze w Milesie, barman Tomek zapuścił „New York, New York” Sinatry. Zwróciłem Sławkowi uwagę, z jak wielką swobodą śpiewa Frank: tekst podaje w miejscach nieoczywistych, na skraju wypadnięcia z rytmu, i gdy już wydaje się, że opuści święte przestrzenie taktu, z wirtuozerskim luzem do niego wraca. Tak właśnie Sławek wykonał tę piosenkę w „Idolu” - jakby mu nie zależało, jakby zamiast mikrofonu trzymał w dłoni szklaneczkę whisky.



Zajął drugie miejsce i od razu niepotrzebnie związał się kontraktem z mejdżersem. Nagrał ze dwa hity i przeczekał zobowiązania wynikające z umowy, aby grać swoje kawałki. Kibicowałem jego karierze, choć wytwórnia chciała z niego zrobić gwiazdkę dla nastolatek, a Sławek w życiu nie jedno już w tamtym momencie przeżył. Szczerze mówiąc, jego nowy projekt muzyczny zupełnie mi się nie podoba. Przede wszystkim powinien śpiewać po polsku.

Swego czasu napisałem mu jeden tekst, ale nic z tego nie wyszło. Gdy konsultowałem go ze Sławkiem, mój kot Dyplom (syn Jacka Kościuszki i Łukasza Wiese) wyjął z jego butów wkładki i biegał z nimi po całym mieszkaniu – do tej pory myślałem, że całym swoim sercem nienawidzi jedynie wieszaków, odkurzacza, cytryn i poety Michała Tabaczyńskiego, ale nie akcesoriów do obuwia. Cóż, do dziś pozostaję fanem Uniatowskiego, bo wiem, że to niezwykły facet.

Gdybym był błyskotliwszy, to bym tę historię o Cebo, Uniatowskim i Dyplomie Kocie jakoś inteligentnie spuentował. Jako zawodowy dziennikarz wiem, że nieobca jest mi mowa telewizyjnego sprzedawcy garnków z NASA – tej wspaniałej dziennikarskiej konferansjerki z telezakupów. I tak jak na początku tego wpisu powiem: Co nas czeka w sobotę o godz. 20 w Polsacie? Nie wiesz? Wyślij sms o treści Cebo.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Polskie porno, gonzo i inne przypadki z dziedziny dermatologii

Gdy specjaliści zastanawiali się, czy Blu Ray pokona format HD DVD, przede wszystkim zarzucali użytkowników danymi technicznymi: który system pozwala na zapis większej ilości informacji, który jest tańszy w produkcji i eksploatacji. Nie wiedzieli, że o zwycięstwie formatu zapisu zadecyduje porno. I porno przemówiło: HD DVD przepadło bez śladu, a w domach rozgościły się odtwarzacze Blu Ray.

Pornografię czekają jednak trudne chwile, bo największym sprawdzianem dla większości produkcji jest upowszechnienie się HD. Wysoka rozdzielczość to bezlitosna żyleta, na ekranie widać: blizny po cesarkach, wyciętych wyrostkach, operacji powiększania piersi, korekcji warg, nosa, uszu; zęby - każdy w innym kolorze; miejsca, gdzie filmowy makijaż się lekko przetarł; niewydepilowane bikini, znamiona w kształcie muchy, źle wywabiony tatuaż; śmieszne pojedyncze włoski wokół sutków; siniak na skórze, jakby ktoś położył niezgrabnie plamę na płótnie.

Jeśli ktoś chce zobaczyć, czy najwięcej witaminy mają rzeczywiście polskie dziewczyny, powinien zobaczyć krajową produkcję porno w HD. Widziałem jedynie fragment, ale nadal go nie mogę z siebie wypędzić.

W przyzwoitej wypożyczalni tego rodzaju dzieła znalazłyby się na półce z horrorami albo filmami edukacyjnymi. Panie epatują rozmaitymi defektami dermatologicznymi, na które lekarstwo zna współczesna medycyna, ale które przez zaniedbanie nadają się jako apendyks do przedwojennych „Ksiąg podejrzeń oraz rozpoznanych chorób”. Ciała aktorek w HD wyglądają, jakby zaczął się rozkład, jakby zaraz miały się rozszczelnić i wystrzałem gnilnych soków zepsuć i tak już złe ujęcie. Maskowanie tej katastrofy przynosi jeszcze gorsze efekty – umalowane aktorki wyglądają jak zapuszczone drag queens, które stoją w dzielnicy portowej i zaczepiają pijanych, krzycząc: „Hej marynarzu, zabawimy się!?” Nasze panie mogłyby być ambasadorkami najlepszych na świecie chirurgów korekcyjnych.

Panowie wyglądają jeszcze gorzej. Gdy zawodowy aktor teatralny gra ciałem, raczej stara się w nie inwestować. Aktor z pornola krajowej produkcji albo ma widoczną nadwagę, albo jest tak przeraźliwie chudy, że niespecjalnie radzi sobie z nieskomplikowaną łóżkową choreografią. Do tego dochodzi jeszcze nadmierne owłosienie, megapotliwość i przypadkowa opalenizna. I jakoś tak smutno się robi i niewyraźnie, kiedy widać, że tego pana tak peszy obecność kamery, że nie może sprostać swojej trudnej roli.

Najgorsze efekty polska branża osiąga, kiedy usiłuje kopiować rozwiązania stylistyczne z Zachodu, jak na przykład „gonzo”. W ogólnym skrócie ten gatunek polega na tym, że bohater jest zarazem operatorem kamery, który znalazł się w samym środku akcji. W polskim wydaniu wygląda to przeokropnie. Naszym panom nie specjalnie udaje się zapanować nad dwoma sprzętami naraz. I o ile co wprawniejsi Amerykanie potrafią nakręcić całą scenkę bez wyłączania kamery, nasi skupiają się na patrzeniu w wyświetlacz i co chwila sprzęt wyłączają.

W porno obowiązuje swego rodzaju idiom językowy, nie da się go przenieść na język polski. No bo jak wytłumaczyć klasyczny tekst z niemieckiego pormola z pielęgniarką i lekarzem: „Ach Herr Doktor, ist das eine Thermometer”? Na szczęście nasze aktorki na ogół są nieme i sprawiają wrażenie znudzonych.

Nie będę zamieszczał tutaj linków do polskich pornoli, ale można sobie wyobrazić, jak nasz reżyser przerobiłby fragment tego oto dzieła:



Jak wiadomo, ostateczną miarą komercyjnego sukcesu filmu jest to, czy doczekał się własnej interpretacji porno, którą dostrzeżemy w takich tytułach jak: „Honey, I Shrunk Your Clit”, „Batman in Robin”, „Boldfinger”, „Riding Miss Daisy”, „The Pelican Queif”, „Dark Invader”, „Pump Friction”. Czy doczekamy się odpowiedzi polskiego porno na rodzimą kinematografię? Raczej nie. Nasza branża porno tkwi w jakimś tanim getcie dla kompulsywnych onanistów, którzy zupełnie nie widzą, jak poruszać się po internecie, aby znaleźć coś wartego uwagi.

Polskie porno jest jak stary natrętny znajomy, który błyska w uśmiechu złotym zębem i stuka znacząco drewnianą nogą, gdzie próbuje się go wyprosić z domu. Naszych filmów xxx nie da się łatwo wyprosić z głowy.

piątek, 22 kwietnia 2011

Opowieść wielkanocna na wielki piątek



Podobno gdy zbliża się wielkie tsunami, morze na chwilę odsuwa się od brzegów. Jest podejrzanie cicho, jakby wszystko zastygło w oczekiwaniu na nieznaną katastrofę.

Tak jest z weekendowym chlaniem. Gdy widzisz w piątek, że ulice po godzinie osiemnastej się wyludniają, choć rozsądek mówi ci, że wszyscy biedni ludzie powinni tłoczyć się w korkach i na pasach dla pieszych, szykuje się potężne chlanie. Metodyczne zadawanie sobie śmierci, dopóki wątroba nie rozpuści się w krwi. Warto się wówczas zastanowić: mieszać się w ten wieczorowy tłum? Zostać w domu? Będzie intensywnie nie tylko dla ciebie. Zapewne spotkasz na swojej drodze kilku młodych dżentelmenów, którzy przyjadą do miasta z odległych dzielnic ze swoimi tlenionymi miłościami, nawykłymi do ciasnych poruszeń się wewnątrz. Którzy zrobią wszystko, aby wetrzeć ciebie w chodnik, zabierając komórkę, która w każdym salonie warta jest złotówkę.

Weekendowi pijacy dzielą się na piątkowych i sobotnich. Należę do tej pierwszej kategorii, bo wolę sobie zostawić przynajmniej jeden dzień wolny, który mogę przeżyć bez świadomości, jak boleśnie rozszczelnia się moje ciało. Aby wylizać się z ran powierzchownych i policzyć rany śmiertelne.

W piątek pije się rozpaczliwie, szybko i nerwowo, bo piątek jest dla tych, których wyniszczył tydzień, którzy nie wytrzymają bez sponiewierania się i mentalnego restartu do leniwej soboty. Pierwsza wódka albo piwo wpadają lekko i od razu otumaniają. Po trzeciej dużej kolejce pojawia się constans, przez kilka lewelów przestajesz lewelować, ale później trudniej oszacować, kiedy przekręca się licznik.

Jeśli jesteś młody i nie masz kasy, trzymaj się lokalu, w którym jest ktoś z kasą. Pożyczaj drobne sumy, nad ranem nikt nie będzie pamiętał o nędznych dwóch dychach. Resztę zostaw sobie na poranny rajd taksówką. Jak Jezus, najlepsze zostawiaj na koniec, aby podnieceni pijacy zostawali w barze jedno piwo dłużej. Pamiętaj, knajpa w pełni oswojona to ta, w której możesz spać i nikt ciebie nie przegoni, w której zbliżasz się do baru z nieoczywistej strony, zbyt odległej dla śmiertelnych. Pamiętaj, po kilkunastu piwach i kilku szybkich przy barze docenisz wartość czarnego ubrania. Nigdy nie opuszczaj barmanów, tam jest prawdziwa impreza, prawdziwie elitarny klub. Nigdy z nimi nie zadzieraj.

W zeszły piątek morza odsunęły się od brzegów, na ulicach zapanowały pustki. Nie wyszedłem z domu. Następnego dnia zrekompensowałem sobie brak piątku. Zostały z tego szczątki jakichś sennych narracji: gra w piłkę na środku ulicy, zbyt strome schody i obite kolana, ślad na dłoni jakbym złapał gorący kawałek drutu, dziesiątki pinezek w butach, dwie dychy w kieszeni w cudowny sposób rozmnożyły się w cztery. Umknął mi jedynie konflikt z dresiarzami.

Chciałem kiedyś napisać opowiadanie o dresiarzu homoseksualiście, który bił brzydkich, a darował ładnym. - Wiesz, jestem bokserem. Całkiem obiecującym w dodatku. Pierdolnąłem ci z liścia, bo wydałeś mi się mimo wszystko sympatyczny – powtarzał przystojnym studenciakom. Do soboty podejrzewałem, że żaden dresiarz nie przełamie schematu fizjologicznie sprawnego homofoba, że jest to możliwe jedynie w literaturze.

Ludzie mówili mi, że gdy już było mi wszystko jedno, gdy liczyła się tylko moja głowa w moich rękach, dosiadł się do mnie wielki łysy koleś i pocałował mnie czule w czoło.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Gotyk na dotyk, a kosmos na wyciągnięcie ręki

Toruń 2016 pokazał się w nowych szatach. Zrobił „Godzinę Czterdzieści Osiem” - niezbyt interesujące w gruncie rzeczy widowisko za 300 tys. zł. Niespójne, przeskalowane, bizantyńskie, miejscami po prostu głupie. Ponieważ w budżecie zostało im jeszcze nieco grosza na imprezy eksplorujące wszechświaty kultury, które otaczają gotyckie mury – jak chciał poeta, mam dla nich propozycję artystyczną. Nie skroję ich jak Józef Skrzek i dj Adamus i nie będę żądał kupy kapy. Będę wymagał od nich spójności genologicznej - niech zrobią coś z gatunku space opera, ale pod warunkiem, że będzie to prawdziwa opera, ewentualnie musical. Jako że pierwszym grzechem młodej twórczości jest autotematyzm, niech sięgną po historię, która jest im biograficzne najbliższa - dzieje Toruń 2016.

To jest oczywiście szkic, w TAK mają zespół kreatywny, który wszystko rozpisze na role i dopieści.

Yesmani ratują Toruń (space opera)

W styczniu 2009 rodzi się Toruń 2016, jego szefową zostaje Olga Marcinkiewicz. Wielu mówiło, że ta pani nie jest stąd, że jest z Wenus albo z innego świata, w którym samemu pisze się notkę o sobie do Wikipedii, posługując się bajkowym nickiem.



I stała się rzecz niesłychana: nowa szefowa robi festiwal, który zdumiewa lokalną cywilizację. Sprowadza do nas gości z innych systemów i galaktyk, jest bardzo międzynarodowo:



W grudniu prezydent Torunia zauważa, że Olga Marcinkiewicz powinna eksplorować nieco bardziej oddalone zakątki kosmosu – jej praca odbiegała od standardów obowiązujących w naszym systemie. Później okaże się, że to będzie planeta leżąca zaraz za orbitą Torunia.



Dyrektorem zostaje Krystian Kubjaczyk. Wszystko przechodzi wielką przemianę. Make up!



Ale na stołku dyrektora programowego zaczyna się szalone bezkrólewie. Witold Chmielewski w styczniu 2010 pojawił się jak Flash i jak Flash opuścił scenę. A niektórzy mówili: „Flash, Flash, I love you, but we have only 14 hours to save the Earth”.



Luty 2010 – na scenie pojawia się nowy gracz. Roman Kołakowski - ten przeciwnik enerdowskiej symboliki i podrzędnych enerdowskich piwiarni - przekonał do siebie urzędników, ale na krótko.



Pojawił się Ten, Który Miał Nas Uratować. Zbigniew Lisowski.



Projektem zainteresował się Tomasz Cebo z NRD. Niektórzy podejrzewali, że będzie rewolucja.



Ale rewolucji nie było. Festiwal, który powołała Marcinkiewicz, powoli upada.



W połowie październiku 2011 kończą się marzenia o Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku.



Pracownicy Toruń 2016 ciągną pieśń, aby prezydent wyratował ich od instytucjonalnego unicestwienia. „Uratuj kosmos, chociaż dla siebie" – zastrzegają ze skromnością:



Prezydent wysłuchał ich błagań i na gruzach Toruń 2016 w kwietniu 2011 powstaje TAK. Nic się nie zmieniło.



End credits.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Jak znalazłem swoją utopię



Jeśli Ameryka jest spełnioną utopią Europy, to spełnioną utopią wszelkiej maści ruchów wolnościowych jest Szwecja. Gdyby bogata Szwecja jako pierwsza zajęła się rewolucją proletariacką, a nie biedna i zacofana Rosja, polityczna mapa świata wyglądałaby zupełnie inaczej.
Państwo jest lewicowe, laickie, jego obywatele w przeważającej większości są ateistami. Efekty podobne jak w Czechach: wysoki poziom społeczeństwa obywatelskiego, wysokie czytelnictwo i kultura osobista, niska przestępczość. Nawet teraz jak wybory wygrywa tam prawica, rząd uspokaja obywateli, że nie zrezygnuje ze swojego socjalnego kursu. Ideał.

Słowa są wolne

W Szwecji - w przeciwieństwie do Polski - panuje wolność słowa. O tym, że funkcjonuje u nas instytucja cenzury, przekona się każdy, kto w niewybrednych słowach oceni prezydenta albo zwyczaje religijne rodaków. W Szwecji możesz spokojnie głosić najbardziej szalone poglądy, o ile nie namawiasz nikogo do popełnienia przestępstwa.

W praktyce wyglądało to tak, że w Sztokholmie niemal każde większe zgromadzenie pachniało polityczną demonstracją. W centrum miasta najpierw manifestowali Libijczycy, ale niestety nie byłem w stanie ustalić, czy popierali reżim Kadafiego czy powstańców – kilka spalonych portretów i flag dałoby mi z pewnością niezbędną orientację w temacie. Później w tym samym miejscu pojawili się Kurdowie, którzy żądali wolności dla pewnego pana z wąsem. Na murach wisiały ulotki zapraszające na spotkania ugrupowań o różnej politycznej proweniencji.

W praktyce u nas wygląda to tak, że w Polsce jest miejsce na rozgłośnię Rydzyka, ale jego krytycy muszą już działać w bardzo niesprawiedliwym i niesymetrycznym układzie, bo artykuł 196 kk skutecznie wyrywa im oręż z ręki. W Toruniu żadna władza nigdy nie miała odwagi, aby sprzeciwić się radiostacji – wielka ironia, że to miasto startowało w walce o tytuł ESK, ale zupełnie zapomniało, że w jego granicach mieści się instytucja pogardzająca europejskimi wartościami. Czyżby władze liczyły, że nikt nie zauważy jednej z najbardziej radykalnych rozgłośni na kontynencie?



„Popatrzeć sobie na pedałów”

W Szwecji kluby nawet nie muszą sygnalizować nalepką, że są gay friendly. Na pary tej samej płci nikt nie zwraca uwagi. Swego czasu podobny pomysł z nalepkami pojawił się w Toruniu – jeśli dobrze sobie przypominam, nikt nie opatrzył swojego lokalu podobną informacją. Niektórzy mówili mi, że nie chcą tworzyć getta i stygmatyzować klubu, inni tłumaczyli mi po cichu, że zamierzają stracić przypadkowych klientów, którzy narażeni byliby na spotkanie z czymś obcym ich standardom obyczajowym. To, że Toruń nie jest miastem otwartym na inność, uświadomiło mi wyznanie właściciela jednego z klubów LGBT. - Z początku lokal był otwarty, ale po pewnym czasie zaczęli przychodzić kolesie z miasta popatrzeć sobie na cioty i pedałów – mówił mi w knajpie, do której dostępu broniła krata, domofon i ochroniarz.

Masturbacja w królewskiej galerii

W Muzeum Narodowym w Sztokholmie czynna jest wystawa „Vice & Lust”, które prezentuje, jak zmieniała się erotyka w sztuce od XVI wieku po współczesność. W ojczyźnie soft porno najciekawiej wyglądała lokalna sztuka nowoczesna - w przeciwieństwie do dawnych przedstawień seksu, które eksponowały nagość, ruję i porubstwo jako wskazówkę, jak w życiu nie należy postępować.



Obiekt: dziesiątki manekinów - bardzo zdeformowanych, ledwie naszkicowanych, umownych, ale z realistycznie przedstawionym kobiecym kroczem. Romantyczny obrazek: las o świcie, lekka mgiełka, kobieta leży na poszyciu, masturbuje się tak agresywnie, jakby chciała z siebie zdrapać łechtaczkę. Tak naprawdę bohaterem wideo jest obserwator tej sceny, który wpatruje się w nią z voyeurowską ciekawością, ze wstydem, pożądaniem, obrzydzeniem. Albo fotografia: jest samotny mężczyzna w zapuszczonym pokoju, siedzi na krześle, dżinsy oplatają jego kostki, masturbuje się, ale zdjęcie jest tak naświetlone, że widać jedynie, jak spazmatycznie i kompulsywnie pracuje jego dłoń.
Te trzy przykłady wystarczyłyby, żeby zwolnić dyrektora każdej polskiej galerii. W Toruniu wielkie kontrowersje wywołał film wideo, w którym artysta złożył swoje nasienie w cieście i ulepił z niego chleb. CSW zachowało się jak cenzor i nie dopuściło tej pracy do pokazu. W Szwecji przed wystawą znalazła się krótka informacja, którą można tak opisać: ta prezentacja zawiera treści przeznaczone dla dorosłych, nie wchodź do środka, jeśli twoje standardy kulturowe nie pozwalają ci na oglądanie scen erotycznych i przemocy. U nas widza nie traktuje się jako partnera – spuszczanie się w chleb jest skandalem, bezcześci nasz szlachetny wypiek, obraża nasze uczucia kulinarne. A artysta chciał jedynie odwrócić typową sytuację bezpłodności aktu autoerotycznego. I CSW wykastrowało jego dzieło.


Sztokholm niespecjalnie zachwyca pod względem architektonicznym, jest jednak urbanistycznym cackiem, jakby cały zespół specjalistów badał przez lata, jak wyglądają ścieżki codziennych spacerów jego mieszkańców i w tych ulubionych miejscach postawił deptaki, ulice i budynki.
To miasto dla ludzi, którzy wiedzą, jak skorzystać z jego potencjału. Gdy garstka Polaków w czasie Dnia Ziemi gasiła zbędne światło w przedpokoju, młodzi Szwedzi zrobili w centrum Sztokholmu koncert rockowy – zasilili go w całości energią, którą wygenerowała grupka kolarzy. Dlaczego nikt w tym kraju nie wpada na tak proste i genialne pomysły?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Koniec żałoby


W zeszłym tygodniu spędziłem pięć dni w Szwecji. Żałuję, że nie mogłem tam zostać dłużej. Ilekroć na chwilę wyjadę z kraju, zastanawiam się, co tak naprawdę Polska może dać Europie. Naszą bogatą współczesną kulturę? A może naszych drogich zmarłych, których zasług i poświęcenia nikt obcy nigdy nie zrozumie? Czy możemy przekazać jej nasze skupienie na sobie? Nasz absolutny i nieoświecony egoizm?

Z coraz większym trudem rozumiem Polaków. Nie rozumiem, dlaczego bliższe nam są 96 nazwiska ofiar wypadku komunikacyjnego niż 200 tys. egzotycznych i zaledwie statystycznych ofiar trzęsienia ziemi w Haiti. Nie rozumiem, dlaczego gdy wrzenie rewolucyjne rozlało się po Egipcie i Maghrebie, media zastanawiały się, gdzie Polacy spędzą najbliższe wakacje. Nie rozumiem, dlaczego gorączkowo poszukiwaliśmy lokalnego kontekstu trzęsienia ziemi w Japonii i znaleźliśmy problem energii atomowej. Nie wierzę w naszą solidarność i współczucie, bo tak naprawdę staramy się uśmierzyć tylko własny ból - u nas o wolny Tybet i wolną Białoruś walczy się tylko po to, aby kontynuować polski mesjanizm.

Kilka dni po Smoleńsku spotkałem w eNeRDe młodą dziewczynę – studentkę bodajże kulturoznawstwa. Siedziała w barze całkowicie zdruzgotana. Dowiedziałem się, że właśnie wróciła z manifestacji pod krzyżem. Jak wyznała, wyjechała do Warszawy, aby oddać cześć prawdziwym patriotom. Rozgoryczona zastanawiała się, dlaczego inni Polacy nie postąpili tak jak ona. Odpowiedziałem, że ludzie różnie okazują żałobę, że nawet w tych, którzy od razu opowiadali sobie kawały smoleńskie, dostrzegam próby, aby w jakikolwiek sposób zatuszować w sobie autentyczną panikę. Zadała mi kilka pytań: Gdzie byłeś, kiedy Polska płakała? Czy możesz w ogóle nazwać się Polakiem, skoro ciebie pod krzyżem nie było? Co z ciebie za Polak?

Wkurwiłem się. Koledzy z Olsztyna, którzy wówczas do mnie przyjechali, musieli mnie siłą powstrzymywać przed rantem. Ale mówiłem i krzyczałem:

Jak śmiesz uważać, że jestem gorszym Polakiem od ciebie? Jak śmiesz w ogóle tak myśleć? Uczciwie pracowałem, usiłując otrząsnąć się z tego złego snu. Nie wiem, jaka Polska stała pod krzyżem, ale ja byłem w Polsce, która nie dała się ponieść fali żalu i niezrozumiałego przywiązania do ikon i bałwanów, do patriotycznych gestów, które tak naprawdę są prymitywne. Ubierasz patriotyzm w tak szlachetne barwy, jakby to, że jest się Polakiem, znaczyło, że jest się dobrym człowiekiem. W życiu nie mógłbym nazwać się patriotą.

Jak śmiesz mówić, że nie należę do was? Nic nie zrobiłem? Nie spędziłem lat na poznawaniu tego pięknego języka, który nadal mnie zadziwia, zaskakuje i uczy pokory? Nie pracowałem na rzecz społeczności? Nie wniosłem w to miasto żadnej wartości?

Okazuje się, że moją jedyną ojczyzną jest język polski. To trudna miłość. Widzę, co inni potrafią z nim zrobić i do jakich efektów dochodzą. Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie będę w nim władał w takim stopniu jak inni, bo oni odkrywają w nim przestrzenie, które dla mnie na zawsze pozostaną zamknięte, bo oni precyzyjnie wydzierają ze mnie jakiś kawałek świata, który już nigdy nie będzie mój, którego nigdy nie oswoję i nie nazwę w swoim intymnym języku. Ale wiem, że tylko w tej mowie, która mnie nieustannie zawodzi i zdradza, będę czuł się jak w domu.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Zaleski pomaga Rodowi Stewartowi

W świat ruszył komunikat, że Toruń stanie się areną wydarzenia wielkiego kalibru. Polskiej publiczności po latach koncertowego hiatusa przypomni się Rod Stewart – niezupełnie moja bajka pod względem muzycznym, ale nie wątpię, że w czerwcu na żużlowej Motoarenie publiczność dopisze.

Z prostego spotu reklamowego można się dowiedzieć, że na występ gwiazdora - o urodzie strupa i głosie, w którym słychać buty ciągnące się po żużlu - zaprasza „Prezydent Miasta Torunia Michał Zaleski”. Niektórzy pomyślą: to bardzo eleganckie, że miłośników „Sailing” i „Waltzing Mathilda” zaprasza najwyższy jego urzędnik. Ja myślę, że ta autopromocja nie ma nic wspólnego z elegancją.
Na ten koncert miasto ze swojego budżetu kilkaset tysięcy złotych. Dlaczego więc na to wydarzenie nie zapraszają torunianie? Dlaczego w tym momencie nie zastosować kolejnego z genialnych haseł reklamujących miasto? Mamy w końcu ich całkiem sporo: „Toruń City of Sports”, „Toruń miastem pokoju”, „przyjedź... zobacz... wróć Toruń Cosmopolis”. Żadne z tych małych arcydziełek promocji się nie przyjęło, a wszystkie pasują do kontekstu: rzecz odbywa się na stadionie żużlowym, Stewart jest apostołem światowego pokoju, a Toruń to Cosmopolis.
Doskonale rozumiem, że prezydent chciał stanąć w szeregu z Agnieszką Odorowicz, której nazwisko zawsze poprzedza informację, że film albo imprezę dofinansował PISF. Albo z ministrami, którym personalnie gratuluje się przyznania dotacji na jakiś tam cel. Ale to ślepa uliczka, która może wielu zgubić. Na przykład na wojewodzie Ewie Mes mści się krótkie imię i nazwisko - aby wyeksponować jej godność na plakatach, należy postawić na dość okazałe wzornictwo; okazuje się wówczas, że wkład finansowy reprezentantki rządu w regionie przyćmiewa zacznie większy wkład marszałka województwa i innych samorządowców, którzy na swoje nieszczęście noszą nazwiska nieco dłuższe. A żaden pan nie lubi jak się przyćmiewa jego wielkość.
Na osłodę kawałek Roda Stewarta w wykonaniu kapeli reprezentacyjnej LAPD Obracające Się Koguty, który brzmi lepiej niż oryginał.

piątek, 1 kwietnia 2011

Urzędnicy, młodzieżówki i gaciowe gnomy

Drobny ferment wywołało w Toruniu to, że zapewne przystąpimy do Międzynarodowego Stowarzyszenia Miast Orędowników Pokoju – kolejnego prestiżowego klubu, do którego należą miasta dotknięte przez wojnę. Wydaje mi się, że to kolejna grupka ludzi, która posługuje się szlachetnymi hasłami, aby raz na jakiś czas spotkać się bez żon w egzotycznym kurorcie i beztrosko sobie ponarzekać na świat pełen kłamstwa i nieprawości. Smaczku sytuacji dodaje to, że jej liderem jest członek komunistycznej partii USA, który bywa pupilem rozmaitych latynoskich rzeźników i rzezimieszków.
Rozumiem idee zrzeszania się i orędowania pokoju, bo to szlachetne idee, ale nikt mi nie wytłumaczył, dlaczego powinniśmy należeć do tej organizacji i co na tym możemy zyskać. Urzędnicy i radni zachowują się trochę w tej sprawie, jak gaciowe gnomy z South Parku, które swoje strategie ekonomiczne opisują w taki oto sposób:


W warunkach toruńskich schemat gaciowych gnomów wyglądałby tak:
Krok 1 – Zapisz się do międzynarodowej organizacji, płać tysiąc dolarów składki rocznie (tyle płaci Vancouver)
Krok 2 - ???
Krok 3 - Profit

Wiadomość, że być może wstąpimy do stowarzyszenia, oburzyła młodzieżówkę Platformy, która przygotowała mało śmieszny happening poświęcony inicjatywie urzędników. Przekazali im bilet do Meksyku w jedną stronę (miałby z niego skorzystać prezydent Zaleski, wybierając się na kolejny zlot stowarzyszenia w Acapulco) i przezabawną – boki zrywać! - meksykańską czapeczkę.

Partyjne młodzieżówki w ogóle są okropne. Młodzi działacze mają mocny instynkt stadny, w pojedynczych egzemplarzach w sytuacjach społecznych występują tak samo rzadko jak Młodzież Wszechpolska. Najgorzej ich spotkać na koncercie. Dla zamaskowania niedawnego Parteitagu noszą modne koszulki – zależnie od wyznawanej mody politycznej:
1) z pomarańczowej trasy Kultu
2) z listą piosenek ostatniego tournee Strachów Na Lachy
3) z kawałkiem muru i fragmentem tekstu jedynej piosenki Kaczmarskiego, jaką znają.
Do tego dochodzi jeszcze marynarka młodzieżowo przewieszona przez ramię. Ulegają dyktaturze fajności, zawsze się uśmiechają i szybko skracają dystans z rozmówcami. Gdy przypadkiem nie zmienią ubrania, epatują czerwonymi krawatami lub ametystowymi koszulami zalotnie rozpiętymi pod szyją. Muszkami na ogół gardzą, bo to garderoba liberalno-konserwatywnej ekstremy.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poznał większych nudziarzy. Ale to jeszcze da się jakoś znieść. Natura obdarowała ich lekkim i nieszkodliwym poczuciem humoru, które zapewne sprawdza się w nieco swobodniejszych sytuacjach.
Słyszałem raz taki oto dialog młodego aktywu:
- Późno się robi. Która? - zapytał młody działacz.
- Bo ci stanął? – frywolnie domyślał się jego towarzysz i obaj wybuchli serdecznym śmiechem.
Kolejną eksplozję niewymuszonej i czystej zajebistości wywołała prosta acz nieoczywista o nocnej porze refleksja, że już od dwóch minut jest niedziela i że wszyscy wokół na dziś mówią jeszcze jutro. Śmiechu było co nie miara. Później panowie ustalili jednak, że póki co jest wcześnie, więc się jeszcze napiją. Jeden działacz zaczął mieć wątpliwości, czy zgodnie z normami europejskimi dostanie swoją czterdziestkę. Ale drugi rozwiał jego wątpliwości:
- Możesz mi zaufać.
- Uf, uf? – zapytał pierwszy.
- Uf, uf.
Napili się zaraz po tym, jak orzekli, że alkohol twój wróg i trzeba go w mordę lać.
To źle, że za happeningi polityczne bierze się młodzież boleśnie pozbawiona poczucia humoru. Po ich akcjach bilet przypominający przedszkolną laurkę i prześmieszna czapeczka w rejestrze korzyści każdego urzędnika będzie wyglądała dość haniebnie.

Uwaga, drodzy czytelnicy! Zmykam na chwilę do Szwecji (tak, do tego różowego kraju, którym prawdziwi Polacy straszą swoje dzieci, bo tam można dostać więzienie za mówienie do mamy „mama”), nie sądzę, żeby tam mieli internet, więc chwilę mnie nie będzie. Gdy odpowiednio nasiąknę tamtejszymi ideami robotniczymi, przeprowadzę poważną rewolucję na blogu.