piątek, 29 lipca 2011

Marzą o dziennikarstwie, mieszkam w ich marzeniach (fragment prozy)



Darka nad ranem zbudził ciężki kac. Rozejrzał się po pokoju. Nie przypominał mu wcale wnętrz jego mieszkania na Skarpie, które solidnie wybił niemodną boazerią. Ściany do wysokości oczu pomalowane zielonkawą emulsją, wyżej bielone. Krata w oknie, z łóżka spokojnie zwisają pasy. Ubrali go tylko w koszulę. Naziści.

Z trudem przypominał sobie imprezę, której smutny finał znalazł w izbie wytrzeźwień na ulicy Kasztanowej. Mimo że awanturował się, uniknął pasów. Policjanci, którzy go tutaj przywieźli, uprzedzili sanitariuszy, że trafi im się wymagający klient. Dziennikarz. Licznik na alkomacie wybił 2,3 promila. Posiedzi ponad 12 godzin. Pusta sala. Dużo czasu do przemyśleń. Zasnął od razu.

Kac. Ciężki. Pokój. Rozejrzał się. Zero boazerii. Ściany zielonkawe, blade, z łóżka melancholijnie zwisają pasy. Z nudów zaczął czytać ulotki AA. Nie potrafił już niczego czytać beztrosko. Redagował. Styl ciężki naukowy, styl zbyt lekki i poufały, zbyt wiele strony biernej i wyrażeń bezosobowych. Ulotka od razu przeszła z nim na „ty” - w prawdziwych gazetach można spoufalać się tylko z młodzieżą i kobietami. Za dużo znaków zapytania w tytułach. „Czy jesteś alkoholikiem?” „Czy szanujesz swoją rodzinę?” Ten chwyt retoryczny ma jeden zasadniczy błąd: co jeśli odpowiedź brzmi „nie”? Teksty niepodpisane, złamane w kolano, zdjęcia na prawej kolumnie na lewym łamie, samotne spójniki na końcu wiersza. Dublowanie się informacji z tytułu w lidzie. Za dużo przymiotników i przysłówków - mięsem tekstów są czasowniki i rzeczowniki. No i nieosobowe formy czasowników. Ujawniono, powiadomiono. Kto - kurwa - ujawnił, kto - kurwa - powiadomił? Tak minęły mu dwie godziny. Później zaczął zawody, która ze stron biuletynu AA ma najwięcej literek „e”.



Dlaczego Darek tak niekulturalnie się sponiewierał, że skończył na Kasztankach? Powód był prosty - wiecznie zapijaczony nestor lokalnego dziennikarstwa napisał wniosek do rządu o przyznanie żurnalistom brązowej odznaki zasłużonego działacza kultury. Dziennikarze wiecznie potrzebują pretekstu, by móc działać. Tym razem też znaleźli wspólny pretekst, by siąść razem w Milesie.

Należy pamiętać, że dziennikarze bawią się najgłośniej. Najgłośniej skarżą się na brudne szklanki, na drobny druk na rachunkach, na zły dzień obsługi. Kontestują piwo z nalewaka i biorą butelkowe, bo barmanom za nic w świecie nie ufają. A na kacu te personifikacje opinii publicznej chowają się za parasolkami, chowają głowy w kaptury swoich kurtek. Zakładają czarne okulary i czują, że połowa przechodniów na nich podejrzliwie patrzy. A gdy barmanka zwyczajową rozmowę zacznie od: „To co zwykle?”, nie podejrzewają siebie o alkoholizm, podejrzewają siebie o popularność.

Nie ma co sączyć. Dziennikarze w Milesie od razu przechodzą do rzeczy. Bo tekst newsowy rządzi się jasnymi prawami - najpierw istota, później jest miejsce na wahanie się, słuchanie dwóch stron konfliktu, odredakcyjne komentarze. Najpierw kilka szybkich szotów, później pozwalają spokojniej rozwinąć się narracji i zamawiają piwo.

Przy tym trzymają się stałego rytuału. Nic się tu nie zmienia. Opowiadają sobie historie, które doskonale znają - od zawiązania akcji, po oczywistą puentę. Te dziennikarskie wpadki: tekst o prezydencie Janie Pawle II, po którym autor tekstu, redaktor i korektorki dostały ostrą karę finansową i naganę z wpisem, bo tygodnik był katolicki; relacja z pikniku rodzinnego, w której 9-letni Krzyś cieszył się, że pierwszy raz w życiu zobaczył słonia, ale impreza się nie odbyła z powodu ulewy; rozmówka z uczniami liceum salezjańskiego, w której wypowiada się 16-letnia Ania - po czym szkoła okazuje się męska; wielkie repo o starszej toruniance, która mroki emerytury rozjaśnia sobie korzenioplastyką, ale dziennikarka pomija mało znaczący fakt, że jej bohaterka nie żyje od dwóch lat. Te bezbłędne i przezabawne podpisy pod zdjęciami: „Jeszcze 10 minut temu w tych krzakach był dzik”, „Właśnie bramkę strzela niewidoczny na zdjęciu Jan Kowalski”.

No i ta myśl niespokojna, że praca ich uczy jednego - zło jest ciekawsze od dobra i zasługuje na większe brawa. Przypominają sobie najbardziej cyniczne wypowiedzi: „Jeden trup? Nie jedziemy. Zwykły wypadek, zwykły trup”, „Dobrze, że nie żyje. Miałem lochę na trójce”.

No i te wspaniałe plotki: korespondentowi wojennemu, którego w przeszłości porwał w Libanie Hezbollah, popsuł się pod Lipnem samochód i biedak tułał się dwa dni po okolicy, bo nikogo nie potrafił ująć swoją historią; patron konfesyjnego reportażu zmarł w objęciach ukraińskiej kurwy; pewien lokalny dziennikarz stał się byłym dziennikarzem, bo koledze ze sportu dopisał dla żartu do komentarza, że przyczyną niedyspozycji piłkarzy była niedzielna glątwa.

No i przypominają sobie te przepiękne chwile, kiedy ktoś im mówił w słuchawce: „To nie jest rozmowa na telefon”. Czują się, jakby byli częścią wielkiej konspiracji. Te chwile, kiedy zastanawiają się, czy nie kupić sobie pripejda na supertajne rozmowy z informatorami. Te chwile, gdy przychodzą na spotkanie, wyjmują baterię z telefonu i kładą ją w drugim pokoju - dla pewności.

Później dostojni narratorzy dynamicznej toruńskiej codzienności zaczęli opowiadać o czytelnikach, dla których życie było mniej łaskawe, nie wytrzymali znoju dnia powszedniego i oddali się szaleństwu. Przy sąsiednim stoliku siedział stażysta jednej z redakcji, do którego koledzy kierowali zwykle wszystkich świrów.

Tomasz był bardzo cierpliwy, ale to nie była kwestia charakteru, tylko stylu. Lubił sobie zapalić w pracy. Pierwszy newsowy materiał też zrobił spalony - najarał się okrutnie i pojechał zrobić materiał o 103-latce. Miał być prezydent, kwiaty, orkiestra podwórkowa pod balkonem. Wkręcił sobie, że ona wie o wszystkim. Musi wiedzieć, ma 103 lata. Skoro ma aż tyle, to pewnie wie, czym jest sens życia. Pytanie oczywiste: recepta na długowieczność? Wytłumaczenie proste. Woda. Zimna woda. Dużo zimnej wody. Przynajmniej trzy razy dzienne. Dla zdrowotności. Zanurzyć się nawet w ubraniu. To pomaga.

Świry najczęściej pojawiały się u niego wczesną wiosną i wczesną jesienią. Taka świrska górka. Pewnego spokojnego październikowego wtorku przyszedł do niego starszy mężczyzna, który koniecznie chciał zmienić hymn Polski, bo stara wersja nie uwzględnia pontyfikatu Jana Pawła II, niezłomności Józefa Piłsudskiego i prostotybohaterstwa Lecha Wałęsy. Nowy tekst wysłał do kancelarii sejmu, biura prasowego rządu, konferencji episkopatu Polski i miejscowej kurii. Nikt nie odpisał na jego poruszające patriotyczne zawołanie, zwłaszcza że wyraźnie zaznaczył, że żaden z niego kompozytor, ale melodię nowej pieśni mógłby zaprezentować osobiście. Mężczyzna chciał, by stażysta przekonał władze kościelne do jego hymnu za pomocą agresywnej medialnej perswazji, bo gdy do nowej wersji przekona się Kościół, wszyscy go wysłuchają.

Jezuici też bywają groźni. Utarło się w tradycji, że szalony zakonnik strzeże hierarchii i doktryny, eliminując niewygodnych kardynałów nożem do papieru. Pewien jezuita opowiedział Tomaszowi, że SB na pewno powtórzy swój happening z 1989 roku, kiedy podpaliło wieżę kościoła akademickiego. Przyszedł do redakcji z małym pedalskim aparacikiem bez filmu i baterii, który zwykle w latach 80. dawało się na pierwszą komunię, i chciał zaczaić się na czerwonych zbrodniarzy. Zostawił go dziennikarzom na wypadek tajnych rozmów z esbekami. Po jezuicie został tylko ten mały pedalski aparacik. Jego generał znalazł mu miejsce na znacznie spokojniejszym odcinku frontu o walki o czystość wiary i oświecenie Kościoła.

Nasi dziennikarze szybko skończyli stałą rundę tych samych anegdot i zaczęli sprowadzać rozmowę w coraz bardziej intelektualne obszary. Jeden z nich zauważył, że tabloidy każą swoim dziennikarzom budować teksty zawsze z tych samych 500 wyrazów, a zdania nie mogą przekraczać 10 słów, bo czytelnik się pogubi. Szmaty nie epatują też interpunkcją, zdania złożone to śmierć komunikatu, a chwalenie się znajomością składni uwłacza godności przyzwoitych odbiorców.



Ale słownik naszych bohaterów wcale nie był bogatszy. Z czasem ich leksyka ogranicza się do 500 słów, które codziennie odmieniają przez przypadki, koniugują, usiłują nieudolnie łączyć w byle coraz krótsze zdania, w nowe style. Naiwnie wierzą, że im mniej wyrazów w zdaniu, im mniej oddechu dostanie czytelnik, im stanie się on krótszy, tym zdanie będzie bardziej dynamiczne.

Sami stają się tymi 500 słowami. Język ich artykułów coraz bardziej przypomina natchniony głos pana z telezakupów. Na spotkaniu nie zabraknie, to nie wszystko, coś dla naszych milusińskich, płać i płacz, raj działkowiczów, gratka dla majsterkowiczów, kulturalna fiesta, święto żużlowców, uczta kinomana, brawura i niedostosowanie prędkości do warunków jazdy, druga Japonia, zima zaskoczyła drogowców ale uradowała amatorów białego szaleństwa, zimowa stolica Polski, stolica filmowa i teatralna, przemysłu lekkiego, rurek termokurczliwych, serków homogenizowanych, płatków w lukrze, pierników w glazurze, kosmologii i kosmogonii, nauki i wiary, na brak wrażeń nie mogą narzekać. Martwe metafory, martwe porównania.

Miałkość problemów. Czy dokarmiać koty w piwnicach? Dlaczego psy srają? Czy więcej zdobywa się praw jazdy niż traci? Jak wytępić szrotówka kasztanowcowiaczka i meszki? Dlaczego młodzi tak mocno biją?

W Milesie pojawiło się też kilku byłych dziennikarzy. Żaden z nich oczywiście nie został odznaczony, bo koledzy, którzy pozostali w zawodzie, dla tych, co wypadli z obiegu, są szczególnie okrutni. Gdy dziennikarze tracą pracę, grono ich znajomych stale się pomniejsza. Miasto czuje, że coś się w nich zmieniło. Już nie są tacy fajni i opiniotwórczy, już nie są kulturotwórczy i niusowi. Już nikt nie oczekuje od nich własnego zdania. Ich towarzyskich komentarzy nikt z uwagą nie śledzi, nikt nie komplementuje ich opinii. Kończą się przywileje. Zaproszenia na miejskie rauty, uroczyste gale otwarcia i zamknięcia, uroczyste wernisaże i finisaże, uroczyste wręczenia nagród, premiery, konferencje prasowe, brifingi i korporacyjne bankiety. Opuszczają pamięci telefonów kolejnych dyrektorów. Zatapiają się w tłumie, który dotąd w felietonach uznawali niezbyt literacko za szary i tymczasowy.

Gdy tracą pracę, zawsze mówią, że stali się wolni, że to robota dla tresowanych małp, że teraz lepiej mogą kształtować swoją karierę i rozwijać osobowość. Są bezwzględni w statystykach: chwalą się, że większość dziennikarzy nie dożyje 55. roku życia. Pytają: czy znasz dobrego dziennikarza, który dożył emerytury? I są zadowoleni, że pożyją dłużej. Zostaje im tylko ta prosta radość, a jeszcze tak niedawno pocieszali się, że wracając z pracy, krew mają na rękach. Niestety całą dorosłą tożsamość związali ze swoim zawodem, i to nie pozwala im wypaść z dawnej roli. I teraz nie mają nic i są niczym. Pili smutni i nikt ich w Milesie nie dostrzegał. Dziennikarze udawali serdeczność, gdy ich żegnali. Nagły napad miłości, który odczuwa się tylko w obecności gorszych od siebie.

A nestorzy toruńskiego dziennikarstwa rozpoczęli wspominać dawne dobre czasy, kiedy po ulicach niemal chodziło się z rewolwerem w kieszeni. I dziś nie mogą się nadziwić, dlaczego praca współczesnych żurnalistów przypomina biurowe zadania sekretarek, dlaczego młodzież pisząca traci kontakt z rzeczywistością, która wcale nie żyje roszadami w magistracie, dlaczego starsze redaktorstwo zupełnie pogubiło się w tym trudnym świecie, który czasem tylko ogląda zza szyby dobrego samochodu, a z którym najwyższą więź osiągają, gdy kompulsywnie masturbują się, oglądając paszportowe zdjęcia w cefałkach kolejnych niestrudzonych i zawsze chętnych stażystek.

Dziadkowie mówią, że wszystko za prasę wyczyniają ci pijarowcy: piszą newslettery, wysyłają informacje prasowe i uprzejmie donoszą: Pozytywnie wibrujący Białystok, Jak wybrać drzwi tarasowe balkonowe,Wybierz sojusznika i skutecznie zarządzaj swoją wagą, Jak wietrzyć pomieszczenia latem, Całoszklana zabudowa w ofercie firmy Wiśniewski, Kotwy chemiczne Tytan Evolution, Egzotyczna fasada EVERO - stylowy akcent nowoczesnego domu, Baumit PanzerGewebe – pancerna siatka z włókna szklanego.

Kiedyś to był zawód z klasą. Być dziennikarzem to było coś. A dzisiaj co? Tylko sensacje, pogoń za newsem. I takie tam pierdolenie. Dziadkowie ciężko wzdychali, pili szybko i szybko kazali sobie zamówić taksówki pod Milesa.

Na szczęście w lokalu pojawiło się czterech fotoreporterów. Tylko w tym dziennikarskim zawodzie ostały się resztki dawnego zmanierowania. Smagłe od wódki i wiatru twarze, czekające na marszałków, radnych, prezydentów, wyższych urzędników. Doskonale dogadują się z szoferami, portierami, ochroniarzami, zwykłymi cieciami, dlatego wyglądają po ludzku, tak od serca. Foto jest zawsze zmęczone, sfrustrowane i znudzone - oczywistością kolejnych konferencji prasowych, koncertów, wernisaży, debat, uroczystych otwarć i pożegnań, capstrzyków i apeli poległych. Widzieli to w poziomie i w pionie, z perspektywy nożyc do przecinania wstęgi, zza pleców prezydentów, z punktu widzenia ich chujów, stóp, rąk, głowy. Nuda przerażająca. Siedzieli więc smutni i cynicznie walili wódę za wódą.

Jeden z nich często bywał w Milesie. Robert pojawiał się wcześnie, zaraz po swoim reporterskim dyżurze, i siadał przy barze. Zapytałem grzecznie, co słychać w pracy.

- Kurwa, nie idzie wytrzymać - mówił, czekając na zamówioną żołądkową. - To zjonizowane powietrze, wszystko przez komputery i serwerownie. Nawet pół bakterii się nie przeciśnie. A wszyscy chorują, jakby kurwa pracowali w kopalni uranu. Jeden ma rzadką chorobę żołądka, której nawet Amerykanie nie są w stanie wyleczyć. W jej nazwie jest nazwisko, więc chłopak na starcie ma przejebane. Ten polityczny bierze leki symulujące trzustkę, szef mdleje mi z nerwów, wicek ma problemy z sercem. Ja mam 29 lat i już dwa razy zwichnąłem biodro. Wyskoczył mi dysk, jak w nocy wierciłem się w łóżku, kurwa. Sięgając po pilota na tapczanie, przesunęła mi się rzepka i kuleję. Mówię ci, kiedyś umrę przygnieciony prześcieradłem.

Później do baru dobił Darek, miejscowy spec od kryminałek. Na ogół jego praca ograniczała się do opracowania oświadczeń rzeczników miejscowych komend. Czasami tylko bawił się w relacjonowanie najgłośniejszych rozpraw sądowych. Znał go tu każdy pies, sędzia, poważniejszy kryminalista, każdy pospolity łaps i krawężnik. Wtrącił kilka osób do więzienia, niektórzy dostali przez niego zawiasy, stracili pracę, zdrowie, karierę. Chwalił się, że kilku miejscowych zbirów trzyma jego podobiznę na słomiankach nad swoimi więziennymi pryczami i analizują każdą zgłoskę jego codziennych doniesień.

O, jest też dziennikarka, która nawet o kawę prosi w interwencyjnym stylu. Jej twarz, gdy na jeden dzień utożsamia się z bohaterami swoich reportaży, wyraża autentyczną boleść i współczucie. Rozpaczliwie łapie się za głowę, wzdycha, a w momentach najwyższej empatii nawet przeklina. Jakieś aktorskie niespełnienie się w niej wtedy ukrywa, jakaś artystyczna gra się w niej toczy? I nawet tu, gdy tylko smutne oczy kelnerki spotkają się ze współczującym wzrokiem żurnalistki, ona wie, że to najgorzej płatny zawód oprócz opiekunek dla dziecka, pracownic opieki społecznej i szwaczek. Pisała o tym. Wiele razy. Jej spojrzenie wyraża ból. Stara się być OK i zachowuje się jak alegoria miłości. Pomaga kelnerce zebrać puste pudełka po papierosie, szybciej wypija swojego drinka zakończonego nieekologicznym parasolikiem, grupuje puste szklanki i samotne wafle do piwa. Kelnerka ma to w dupie. Do stolika podeszła z nudów, a nie z polecenia nazistów. Taka praca.

Gdzieś w pobliżu dziennikarzy starał się zabłysnąć młody działacz pisu. Niektórzy z nich go znali. Jak zwykle usiłował się wymądrzać. Specjalnie na tę imprezę nauczył się nowych łacińskich sentencji i prawniczych formuł - było to łatwe, bo prawicowcy szczególnie upodobali sobie ciche dostojeństwo łacińskiej frazy, choć oczywiście, gdyby każdego z nich dokładnie przepytać, w żadnym ze swoich cytatów nie potrafiliby wskazać podmiotu i orzeczenia. Tak czy inaczej nasz młody pisowiec popisywał się, tak jakby całe śródziemnomorskie dziedzictwo kulturowe należało wyłącznie do prawicy. Na dziennikarzach nie robiło to wrażenia.

- Gratuluję, gratuluję. Per aspera ad astra. Ars longa, vita brevis. Znaczy: winszuję, winszuję - poprawiał się.



Na pewno to nie robiło wrażenia na miejscowym specu od kultury, który niegdyś dostał złotą czcionkę teleekspressu za cytat: „O tempores, o mores”. Mimo to cieszył się największym mirem wśród bywalców Milesa. Pielgrzymowali do niego wszyscy. Najpierw właścicielka lokalu, z którą zamienił kilka nieistotnych życzliwości; później niestrudzeni barmani, z którymi pozwolił sobie na swobodniejsze i bardziej frywolne żarty; kelnerki, które opowiedziały mu, kto tu ostatnio był, ile zostawił w barze i z kim się pokłócił. Gdyby mogły, zostawiłyby mu tę informację na piśmie w formie zwartego raportu.

Z naszym redaktorem – człowiekiem w średnim wieku – przywitali się też miejscowi aktorzy. Wobec prasy artyści dramatyczni zwykle zachowują się z zadziorną nonszalancją, spod której i tak wyziera rozpaczliwe poszukiwanie aprobaty. Dziennikarz przyznał jednemu z najmłodszych nabytków naszej sceny, że dobrze się spisał na drugim planie w ostatnim spektaklu. Szkoda tylko – tego już mu recenzent nie powiedział – że tak przedwcześnie zaczął łysieć, bo już nie dal niego role Szekspirowskich młodzieniaszków i Wyspiańskich efebów, jego kariera otwiera się za to na rozwodników i podstarzałych rentierów.

Później przy dziennikarzu postanowili chwilę postać malarze. Stali i uśmiechali się z pogardą, bo wiedzieli, że naszemu recenzentowi brakuje kompetencji w ich dziedzinie. Nieco inaczej zachowywali się performerzy. Ci od razu podjęli go wódką.

Szybka narracja na początku spotkania przyniosła oczekiwane rezultaty. Gdyby wśród pijącej braci znalazł się choć jeden dziennikarz sportowy, mógłby oryginalnie zauważyć: „To dobry prognostyk na przyszłość”. Alkohol osłabił wolę naszych laureatów. Wpierw wzbraniali się przed darami tej bezrozumnej tłuszczy, która codziennymi artykułami starają się wyedukować i którą tak często bezlitośnie napierdalają różnymi dziennikarskimi gestami korygującymi. W pewnym momencie jednak opory puszczały. Jak lokalni kacykowie przyjmowali kolejne kieliszki i pokale. Ci, którzy uznali, że spanie na stoliku, nie mieści się w wizerunku ich tytułu, pokornie opuścili Milesa. Została garstka kawalerów odznaczenia.

Warto wspomnieć, że dziennikarz to nigdy nie był seksowny zawód. Byle malarz landszaftów może wyrwać więcej panienek niż szef lokalnej redakcji. W Milesie pojawił się jednak redaktor mediów całkowicie komercyjnych, który nie miał nic wspólnego z niesieniem misji. Interesowała go kasa. Nawet po domu chodził w ciuchach, które w sumie kosztowały ze trzy tysiące.

Niedaleko Jarka zawsze się kręcił Muzykant. Czterdziestoletni redaktor korzystał z talentu artysty, który spontanicznie i bez refleksji mnożył śmiałe propozycje w stosunku do rozmaitych pań. Dzięki temu bez trudu mogli się dosiąść do wszystkich w Milesie. Pewnego razu trafiły im się dziennikarki. Młody nacieszył się stażystką od sportu, redaktora zachwyciła zaś pismaczka od spraw społecznych, która pokornie pochyliła się nad jego problemem jeszcze w knajpie.

Jarek na tej imprezie pojawił się zupełnie przypadkiem. Interesowała go kasa, a nie tam jakieś rządowe odznaczenia, za które w przyszłości każdy będzie się wstydził. Znał media na wylot. Trudno w to uwierzyć, ale niegdyś był redaktorem naczelnym „Twojego Weekendu”, dopóki wydawca nie odsprzedał go konkurencji. Po redukcjach w „Weekendzie” lekko zwichrowany erotycznie zespół przejął rubryki z poradami w pismach medialnego giganta.

Jarosławowi w przeszłości wielką radość sprawiało opisywanie zdjęć, które zamawiał w agencjach fotograficznych. Lubieżne Brytyjki, Rosjanki i Czeszki stawały się Brydziami z Olsztyna i Czesiami z Chorzowa. Wymyślał biografie, doklejał ambicje, zainteresowania i cele życiowe. Pisał o zazdrosnych chłopakach, podglądających sąsiadach, o wymarzonych studiach dziennikarskich lub oceanografii, o rodzinie, której długo zajęło się pogodzenie z wyborami dorosłej córki i która już teraz nie ma nic przeciwko obnażaniu się, bo ciało jest dziełem bożym. Wmawiał, że opalają się i sypiają nago, że pod zwiewnymi sukienkami nie zwykły nosić bielizny. Wykorzystywał stare pornograficzne klisze. Gdy był zmęczony, stawały się męcząco lubieżne i przesadnie liryczne. Zachwycały się swoimi czekoladowymi oczkami lub statkiem, który stoi na redzie, ale zaraz zacumuje w porcie. Męczyła go pornografia.

Dlatego postanowił, że zrealizuje choć część fantazji swoich bohaterek. Muzykant to zadanie mu ułatwiał. Małolaty biegały za nimi wszędzie. Żadnej z panienek Jarosław nie mówił, czym się zajmuje. Żadnej nie proponował gorącej sesji zdjęciowej na gorących piaskach plaży wygenerowanej na green screenie w zwilgotniałym mokotowskim atelier. „Twojego Weekendu” nawet nie prenumerował, więc lokal miał czysty.

Sielanka szybko się jednak skończyła. Wydawca po zmianie właściciela firmy zaproponował redaktorowi naczelnemu pracę w wyśmiewanym „Bravo”. Miał tam objąć najbardziej kulturotwórcze działy: porady Kasi, porady Joanny i rubrykę „Mój pierwszy raz”. Rozdrapywał swoje nastoletnie rany, dzielił się młodzieńczymi problemami z trądzikiem i przedwczesnym wytryskiem. Potrafił siebie bezbłędnie pocieszyć. Opisał jeszcze próbę gwałtu kazirodczego, seks w czasie miesiączki, seks z tamponem. Tego dnia akurat wysłał do korekty tekścik, w którym opisał losy 14-letniej Ani, której ojczym masturbuje się i ostentacyjnie zostawia swoje nasienie na ręczniku. Jako fikcyjny doktor seksuologii Joanna Makuch poradził dziewczynce, aby o sprawie opowiedziała mamie. Dodał też - nie bez znawstwa - że chwalenie się swoimi możliwościami seksualnymi zawsze jest oznaką kompleksów.

Jarosław zamierzał przetrwać do świtu. A tymczasem Milesa szybko opuszczały grupki żurnalistów. Nawet niestrudzone foto wybrało się w teren - gdyby za oknem panowały lata 20. szukaliby knajpy, w której piją woźnice i motorniczy. Poszli szukać jakiejś niedomkniętej nory, gdzie w towarzystwie starszych pań, które niejednego młodzieńca przeprowadziły w dorosłość, rozpoznaliby kolejny świt, kiedy fotografuje się najlepiej architekturę, bo jasne włókniste światło pada zawsze z odległej nieznanej strony.

Darek - spec od kryminałek - został. Jego głowa coraz niżej pochylała się nad stolikiem. Może ze zmęczenia, może z przepicia. A może po prostu zrozumiał, że nie wytrzyma ani jednego dnia dłużej w tym mieście, o którym przed laty jeszcze potrafił pisać z czułością, pasją i lękiem? Ale to nie było to.

Nuda? W pracy nudził się przeokrutnie. Co dzień zdawało mu się, że przeczytał dwa razy internet. Z nudów zaczął uprawiać flejmłors na forum swojej gazety - cieszyła go myśl, że wcale nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby wkurwić przeciętnego torunianina.

To było co innego. Powróciła stara zmora, o której po kilkunastu dużych wódkach mówią starzy dziennikarze. Im dłuższy ktoś ma staż w mediach, tym większe strzygi siedzą na jego piersiach i w nocy wybudzają go ze snu. Powracały niespełnione obietnice, złamane biografie, wszystkie niesprawiedliwe oceny i ataki i jedna ważna refleksja: jego nazwisko stało się tylko podpisem pod tekstem, przestał być już osobą - i tak jak ci, którzy stracili kontakt z zawodem, on boleśnie zaczął zauważać, że gazeta przerosła w nim i zrakowaciała, że zdominowała wszystkie jego myśli, że on stał się nią - ludzikiem z papier-mache o pamięci czytelnika, który nazajutrz od początku uczy się odróżniać od siebie świat i odnajdywać w nim ciepło, ruch i światło; uczy się, jak oddzielać swoją krew od swojej krwi, swoje światło od swojego światła. Wówczas wszystko miało być dobre.

Ale nie było. Jego głowa pochylała się coraz niżej i niżej. Niedopite piwo potworniało. Rozejrzał się po wyludniającej się sali. Sami czytelnicy, sami potencjalni bohaterowie jego kronik kryminalnych, których inicjały dopiero po ciężkich namowach uda mu się zdobyć od oficerów prasowych, czytelnicy, których samotne, zamordowane, rozbite i zatrzymane nazwiska wpisze sobie cynicznie w nazwę pliku, jak zwykle miał w zwyczaju.

Stali się naraz bohaterem zbiorowym jego tekstów, skrzywdzoną i krzywdzącą masą, która domaga się posłuchu. Te skurwysyny, te beznadziejne skurwysyny. Zaczął słyszeć ich pieśń, to pieśń przekleństwa i klątwy, to tajemne życzenie śmierci słyszał już teraz zbyt doskonale.



Pisz, bo jestem fajny, pisz, bo jestem niezbędny. Pisz o mnie, proszę, ja żądam, masz obowiązek. Muszę być. Muszę istnieć. Będziesz nosił moje nazwisko przez korekty, skład, drugie korekty, ostateczne redaktorskie skróty i poprawki. Nie przekręć. Będę jutro w gazecie. Powiem znajomym. Powiem rodzinie. Powiem swoim przyjaciołom, a wrogom powiem, czego mogą się spodziewać. Czy zdjęcie dobre, czy podpisy pod zdjęcie dobre? Czy pagina dobra? Jeden łam jest dla pedałów. Daj mi pięć łamów. Niech podziwiają moją nietuzinkową osobowość. Może być pół strony, może być ćwierć. Zaprenumeruję gazetę. Powiem znajomym, żeby wykupili u ciebie reklamę. Pisz kurwa, pisz, będę trzymał tę gazetę na zawsze, nauczę się tego artykułu na pamięć. Pięć razy go przeczytam. Autoryzuj. Mam do tego święte prawo. A być może się zmieni moje życie, twoje się nie zmieni. Nawet na tym nie zarobisz, bucu. W końcu zapomnę o tobie. Stanę się lepszy od tego artykułu. Lepszy od ciebie, ty mały chujku. Kto jest bohaterem, a kto jest inicjałem pod tekstem? Znasz odpowiedź? Nadążasz? Nienawidzę ciebie. Wykorzystałem ciebie, o tak. Jesteś wspaniale użyteczny. Media to wielki syf, o ile mnie w nich nie ma.
- Za chwilę zamykamy. Kończyć, kończyć - kelnerka nie miała zamiaru nikogo prosić o wyjście. Płacili jej tylko o szóstej. Targanie się z pijakami było smutnym i gratisowym dodatkiem, który wolałaby sobie tym razem darować.
- Zapłaciłem za to. Daj człowiekowi w spokoju wypić. Zapłacone wypiję - to były pierwsze zdania, które Darek powiedział po letargu.
- Naprawdę zamykamy. Jakby co służę plastikami.

Darek szybko się obudził:
- Co? Nie można pić w miejscu publicznym. Czy właśnie pani proponuje mi złamanie prawa?
Kobieta nie na żarty się przeraziła i już miała zamiar odchodzić do baru. Jarosław właśnie się zbierał do wyjścia z młodym i jakimiś dwiema nielatami i słyszał tę rozmowę.
- Coś cię trapi? Wyluzuj, Ringo.

Darek wstał i rzucił pokalem w Jarosława. Obryzgał piwem byłego szefa „Twojego Weekendu”, Muzykanta, dwie przemiłe nastolatki i kelnerkę. Jarosław poczuł, że musi zareagować. Nie miał zamiaru się z nikim bić. Miał dość nerwów, o które przyprawił go tekst o mężczyźnie masturbującym się w ręcznik pasierbicy i te dwie idiotki. Powinien jakoś zareagować, w końcu jest mężczyzną. Wiedział, że dresiary oczekują pewnie, by tego typa zabił tutaj na miejscu. Jarosław złapał więc Darka za koszulę i lekko podniósł, aż w popękały w niej guziki i materiał puścił oczko przy szyi. I rzucił nim lekko. Dziennikarz od kryminałek jak szmaciana lalka opadł na stół, rozbijając kilka szklanek i zrzucając na ziemię dwie popielniczki. Był tak rozluźniony, że z jego nogi spadł but. Ale oczywiście nic mu się nie stało.

Otworzył oczy i rzekł:
- No teraz, kurwa, macie przewalone jak nic.
Darek zaczął szukać telefonu, ale im bardziej go szukał, tym bardziej go nie było.
- Komórkę mnie zajebać. Mnie, z etosowej gazety.
Telefon się znalazł, zaraz gdy jeden z ochroniarzy podniósł go z ziemi. Darek wcisnął numer alarmowy 112.
- Nie dramatyzuj facet - poradził mu czule ochroniarz, prowadząc go po schodach.
- Ręce przy sobie, ręce przy sobie - Darek wyplątał się z uścisku.
- Zachowuj się jak mężczyzna. Zacząłeś pan dym, to wyjdź z klasą.
- Zdajesz sobie, zjebie, sprawę, że powstrzymanie mnie od interwencji policji podlega karze ograniczenia wolności? Albo pozbawienia?
- Nie wejdziesz tu już nigdy, zrozumiałeś, kurwa? A teraz se dzwoń po kawalerię.

Darka oślepił świt. Jego typowa dziennikarska skórzana kamizelka wyglądała nieszykownie. Cała w popiele i piwie. W końcu ten złodziejski operator go połączył z 112.
- Przyjedźcie tu, kurwa. Na Ducha Świętego. Z wszystkim, co macie. Trzeba jechać na penetrację. Nie uciekł daleko - wykrzyczał w telefon.

Dyżurny wyczuł od razu, że rozmówca jest pijany i od razu powiedział mu „Dobranoc”. Darek wybrał numer ponownie.
- Jak śmiesz, gówniarzu, odkładać słuchawkę, kiedy do ciebie mówię? Jak się nazywasz, gnoju?
Policjant oczywiście nie odpowiedział. Darek przysiadł na schodkach przed Milesem i znów zadzwonił:
- Jak się nazywasz, idioto?

No, bezczelność i kpina! W dziennikarzu narodził się scenariusz ostrego jedynkowego materiału o nieczułości oficerów dyżurnych i źle działającym systemie 112, który napędza niewrażliwość, niekompetencja i niedostosowanie techniczne. Wstał i zaczął iść w kierunku postoju taksówek. Gdy nasz dziennikarz zastanawiał się, jak dramatycznym lidem pograć, patrol pieszy niepośpieszne zaszedł go od tyłu i - jak to mówią kroniki policyjne - za pomocą chwytów obezwładniających doprowadził go do stanu bezbronności.

Świtało. O reszcie tego poranka, który dla Darka łatwo zmienił się w późne popołudnie, milczą toruńskie pisma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz