środa, 28 września 2011

Próba listu samobójczego (część I)



Zaczyna się Bydgoski Kongres Kultury. To spotkanie udowodni, o ile długości bydgoszczanie wyprzedzają torunian w refleksji nad sobą. Nasi sąsiedzi, którymi tak chętnie pogardzamy, uznali z góry, że trzeba przewartościować swoje miasto, nie uderzać w lokalnopatriotyczne dzwony i przeprowadzić poważną krytykę swojego środowiska. Nie wątpię, że to będzie niezwykle bolesna psychoterapia, która doprowadzi do podziałów i konfliktów, stworzy wiele niepotrzebnych hierarchii, ale i tak odczaruje miasto z wielu nawyków myślowych i przyzwyczajeń.

Taka terapia przydałaby się Toruniowi, który nie ma zamiaru tworzyć żadnych narzędzi do samopoznania. Wolimy okopać się w bardzo bezpiecznym i pluszowym myśleniu, że to miasto jest rajem dla przyjezdnych, że głos kultury w tym mieście naprawdę się liczy, że kultura i życie artystyczne są tożsamością Torunia. To mit i nic z tego stanu nas nie wyprowadza: ani upokarzająca porażka w pierwszej rundzie walki o Europejską Stolicę Kultury, ani nawet koniec Turkusowej Rewolucji.

Tylko jedna osoba powiedziała wprost, że należy zredefiniować martwą strukturę tego miasta i włączyć się do Bydgoskiego Kongresu Kultury. Jarosław Jaworski napisał dwa artykuły do toruńskiej „Gazety Wyborczej”. Oba pozostały bez jakiegokolwiek odzewu. Nawet na forum, na którym niezawodnie można liczyć na kilku trolli, zapadło kłopotliwe milczenie.

Najbardziej zastanawia mnie i zasmuca, co mówią ludzie odpowiadający za Turkusową Rewolucję i Inicjatywę Kulturalną. Przyznają, że nie mają czasu i beztrosko godzą się na porażkę, mimo że walka tak naprawdę się nie zaczęła.

Powoli dochodzę do wniosku, że to miasto w ogóle się nie zmienia. Osiągnęło constans i się uparcie go trzyma. Raz na jakiś czas higienicznie pozwoli sobie na małe rewolucje, które nie są w stanie zatrząść jego posadami i niczego nie zmieniają trwale. Jak na ironię cały czas Toruń powołuje się na swoje rewolucyjne tradycje. Bo Kopernik. To żałosne w mieście, w którym panuje klientelizm.

W Toruniu Rune Holta zostałby prezydentem, jeśliby tylko tego chciał.

Najbardziej mnie wkurwiają lokalni twórcy, których specjalizacji nie sposób określić. Noszą się jak artyści, zachowują się jak artyści, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy są performerami, plastykami, poetami czy muzykami. Nie mówią o sztuce, mówią o projektach. Nie mówią o efekcie finalnym, mówią o powolnym dochodzeniu do celu, który jest bardziej fascynujący niż cel. Byliby nieszkodliwymi świrami, gdyby nie to, że zabierają czas ludziom, którzy rzeczywiście pracują. W Toruniu wykształciła się klasa kawiarnianych celebrytów, którzy do zwykłego Kontrapunktu wchodzą jak David Beckham z Posh.

Miasto jest znudzone, tak jakby wszystko wiedziało i widziało. Artystokratyczne, jakby wywodziło się z bocznej ernestyńskiej gałęzi Wettinów. I to nie jest arystokratyczna nuda, która je trawi. Przywilej oświeconych. To nuda, która zamęcza na śmierć. Bo nie ma nic nowego, bo maksymalną empatyczną więź z drugim człowiekiem czuje się, gdy odpowiada się ziewaniem na ziewanie. Social reflexive body language.



Toruń był innym miastem. Przyjechałem tutaj z pionierskim zapałem, aby zdobywać i zwyciężać i przez pewien czas mi się udawało. Miasto otwierało przede mną nowe możliwości, ale teraz widzę, że karty zostały rozdane, że gra jest ustawiona, że house always wins. Jak każdy w pewnym momencie, mimo swoich najszczerszych i największych wysiłków, natrafiłem na ścianę. Z początku wydawało mi się, że mogę ją rozbić, że pójdzie w proch przy najmniejszych uderzeniu, jednak to tylko takie wrażenie. Prościej jest ją ominąć, zrezygnować i zapomnieć.

Najgorszą refleksją, która absolutnie wyniszcza, jest to, że nic dobrego mnie tutaj już nie spotka, że doszedłem do granicy. I jeszcze jedno: nie da się zniszczyć najgłębszego zła, niegodziwości i patologii, bo gdy tylko wzburzysz powierzchnię, wykończysz tylko tych, którzy z trudem się na niej przez lata utrzymywali.

Nie dziwię się, dlaczego wyjechało tak wielu wspaniałych ludzi, z których część mogę zaliczyć do grona przyjaciół. Kiedyś nazywałem to ucieczką, teraz wiem, że to był ratunek.

poniedziałek, 26 września 2011

Ostatni raz o kandydatach



Strony internetowe kandydatów do Sejmu z mojego okręgu są tak nudne, że nie mogłem się zmobilizować do odwiedzenia tego bloga. Postanowiłem jednak dokończyć pisanie politycznego cyklu, w którym dworowałem i bydliłem sobie z Platformy, SLD i ludzi Palikota.

Wniosek z tych moich wojaży jest na razie jeden: panowie i panowie nie wiedzą, co to internety, nie lubią w ten sposób kontaktować się z elektoratem, wolą powisieć sobie na przypadkowych słupach, gdzie wkurzony wyborca może im dorysować frywolną część ciała na czole. Internet to zupełnie nowy obieg życia społecznego, za którym nie nadążają nawet członkowie młodzieżówek modnych liberalnych partii. Wszyscy wbijają się w nudny garnitur, swoje posty ubierają w urzędnicze zgrzyty i szelesty, silą się na luz. I przede wszystkim okrutnie nudzą.

Amarantowi zwyciężą na 7 proc.
Iwona Marszałek, numer jeden na liście PJN, na Facebooku lubi kwestionariusze i kwizy np. „Ile procent uzyska PJN w zbliżających się wyborach parlamentarnych?”. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej odpowiedziała, że 9,99 proc., niedawno jej optymizm mocno opadł i swojej partii daje jedynie 7 proc. Mimo to jedna jej znajomych krzyczy: „Amarantowi zwyciężą!!!” Klimat na jej FB robią też fani, którzy błyszczą myślą prawicową: „A wieczornych wiadomościach (Fakty i Wiadomości) - ani słowa o tym, że nawet niektórzy z PO nie chcą szybko rozpuścić RP w EU”. Kandydatka ma niezwykle irytującą witrynę internetową – na stronie głównej automatycznie odpala się filmik zachwalający jej przymioty jako doświadczonej pedagożki i oznajmia uroczyście, że jedynka PJN „od 30 lat związana jest z oświatom”. Nie wiem, czego uczyła Iwona Marszałek, ale nowoczesna dydaktyka uczula, aby na tablicy nie było błędów. Zapewne nie jest filolożką, bo by wiedziała, że zanika dziś cecha dystynktywna polszczyzny - nosówki w wygłosie.

Rymy niebanalne z PSL-u
PSL nigdy nie budziło mojego zaufania. Partia należy do najbogatszych grup politycznych w kraju, nigdy nie miała dużego mandatu społecznego i mimo tego kilka razy sprawowała władzę. To bycie języczkiem w politycznej wadze kończy się tym, że to partia programowo pozbawiona programu.

Jeśli chodzi o obecność w internecie, z listy PSL-u na uwagę zasługuje jedynie Piotr Petrykowski. Odnoszę wrażenie, że prodziekan wydziału pedagogicznego, który zapewne bohatersko polegnie w walce o mandaty, lubi Facebooka. Nie ogranicza się do wklejania kolejnych fotek z partyjnymi nudziarzami, nie chwali się kolejnymi wzorami ultranudnych plakatów, a usiłuje dyskutować. Mówi głównie o szkolnictwie wyższym, pozwala sobie na krytykę systemu, który go żywi. Pisze nawet coś w rodzaju haiku: „Polska szkoła / pod rządami Minister Hall / jest jak survival”.

Maria dał to kwiaty dla Marzenna
Podejrzewam, że wszyscy czekali, aż zajmę się PiS-em. Nie mam niestety nic śmiesznego do powiedzenia na ten temat. Kandydaci z partii Jarosława Kaczyńskiego nie ufają żydowskim wynalazkom i generalnie stronią od Facebooka. Są wyjątki.

„Czy Marzenna Drab ma ładne oczy?” - pyta spammer na koncie kandydatki do Sejmu z listy PiS. Jeśli posłanka kliknęła w link, jej dane osoby pofrunęły gdzieś na Karaiby. Pani Drab nie sprząta tablicy z wiadomości typu: „Maria dał to Kwiaty dla Marzenna. Daj Prezencik!!”

Tablicy w czystości nie utrzymuje też Zbigniew Girzyński – zdecydowanie najbardziej aktywny w internecie toruński polityk. Ktoś mu wkleił reklamówkę jakiegoś niu-ejdżowego mambo dżambo: „Uzdrawiający powiew ze wschodu nadchodzi. Poddaj się jego leczniczej sile. Czy słyszałeś o przypadkach, gdy człowiek nieuleczalnie chory nagle wprawiał w szok lekarzy i z niewyjaśnionych przyczyn niespodziewanie dochodził do zdrowia?” Na miejscu posła pognałbym kociowierców ze swojego profilu, ażby podkulili pod siebie ogon jak licho. Ale i tak Zbigniew Girzyński to lokalny heros internetu – wkrótce odezwą się do niego żydzi z Facebooka, aby założył stronkę fanowską, bo jego osobisty profil dobija do pięciu tysięcy znajomych. Uczulam na wszelki wypadek, żeby znów nie było skandalu w prawicowej blogosferze, że Tusk cenzuruje internety.

Ogniska dogasa blask



Jan Krzysztof Ardanowski, walczący o mandat z pierwszego miejsca na liście PiS, nie ma profilu na Facebooku, ale może się pochwalić witryną internetową http://www.ardanowski.info/

Najciekawszym elementem strony jest śpiewnik piosenek ogniskowych: od patriotycznych, po popularne polskie przeboje. Ardanowski wysłał mi w tym momencie sygnał wyraźniejszy od jakiegokolwiek politycznego CV: jeśli ma śpiewnik, to śpiewa i gra na gitarze, jeśli gra i śpiewa, lubi towarzystwo i zabawę przy żywej muzyce i literaturze. Po przejrzeniu profili i stron tych wszystkich działaczy PO, SLD i Ruchu Palikota, którzy stawiają na wystudiowany luz i dyktaturę fajności, myślałem, że na pewno nic miłego mnie nie spotka z prawej strony lokalnej sceny politycznej. No i tu mile się zaskoczyłem.

Polecam Wam ściągnięcie sobie tego śpiewnika w pdfie. Jest tam też „Gdybyś kochał, hej”.

End credits
Ludzie bardzo często skarżą się na jakość klasy politycznej. Politycy to ani creme de la creme, ani zakały społeczeństwa. Są tacy jak my. I jeśli nam brakuje wyobraźni, solidarności i mądrości, takich też będziemy mieli polityków.



9 października oddam głos nieważny. Nie mam zamiaru głosować przeciwko, chcę głosować za.

środa, 21 września 2011

Klub Seniora SLD i patologiczni nudziarze


Przeciętny kandydat Sojuszy Lewicy Demokratycznej w okręgu toruńsko-włocławskim nie jest młodzieniaszkiem – ma 48 lat i podlega ustawie lustracyjnej. Złośliwi skrót KS czytają więc jako Klub Seniora. Trend odmładzania kadr najwyraźniej jeszcze nie trafił do okręgu nr 5.

Charakterystyki zamieszczone w serwisie lokalnego SLD i smętne informacje z garści stron internetowych przekonują, że mamy w istocie do czynienia z ludźmi spragnionymi władzy i zaszczytów, ale jednocześnie boleśnie przeciętnymi i pozbawionymi poczucia humoru. Choć w jakimś stopniu identyfikuję się z lewicą, nie znam zdecydowanej większości z tych pań i panów. A jeśli znam, to raczej nie mam o nich najlepszego zdania.

Największy temperament polityczny ma z tego grona Jerzy Wenderlich, który jest częstym gościem w moim telewizorze. Ta medialna nadaktywność sprawia, że czasami traci łączność z ziemią – po przegranym półfinale Unibaksu chce, aby sprawą złej nawierzchni toru w Lesznie zajął się Prokurator Generalny. Mam propozycję: powinno się tym od razu zająć Święte Oficjum, a purpuraci powinni poświęcić problemowi najbliższy list pasterski.

Wenderlich nie odbiega od przeciętnej amerykańskiej nastolatki, która ma bloga, kontrbloga i bloga komentującego poprzednie blogi. Wypowiada się chętnie, zawsze i wszędzie i sprawia wrażenie człowieka zakochanego w swoim głosie. Gdy widzę Wenderlicha w telewizji, przełączam automatycznie kanał, bo tę wypowiedź gdzieś już na pewno słyszałem.

To idealny przedstawiciel SLD – partii, która rozpaczliwie przebiera w miejscu nóżkami i walczy o tożsamość. I po dwóch dekadach od odzyskania wolności nie może znaleźć nowej twarzy – chciałaby być nowoczesną lewicą, ale – jak dowodzą przeprowadzone kilka lat temu badania poglądów członków partii – większość z nich to obyczajowi konserwatyści i gospodarczy liberałowie. Łączy ich ze sobą na ogół postkomunistyczna przeszłość i szczególne zdolności absorpcyjne grupy.

Musi napić się przed randką


A inni? Czytając strony na Facebooku toruńskich i włocławskich kandydatów, czuję się, jakbym czekał w Kutnie na opóźniony pociąg do Łodzi, skończyły mi się właśnie fajki i dla rozrywki bawię się w wytyczanie najdłuższych tras w kraju. Kandydatka Elżbieta Arbart nie utrzymuje swojej facebookowej tablicy w czystości i znajomi jej doklejają pytania w stylu, czy „Elżbieta Arbart musi się napić przed rozmową z kimś, kto się jej podoba”. Zastanawiam się, jak brzmi odpowiedź.

Współczuję młodym ludziom, którzy zapisali się do młodzieżówki. Justyna Piotrowska założyła konto na FB, aby uczulać swój elektorat na problemy, którymi zajmie się jako poseł. Podpisy pod zdjęciami w jej galerii to połączenie propagandy z osobistymi wyznaniami: „Z przyjaciółmi- góry, snowboard- moja pasja, dlatego rozumiem jak ważne jest dla Was rozwój infrastruktury wyciągów górskich. Sporty zimowe to moje hobby” - pisze kandydatka. Innym razem zauważa: „Ukochany Toruń. Dlaczego moje rodzinne miasto nie ma promocji w kraju i za granicą? Dlaczego obcokrajowcy znają tylko Warszawę, Kraków, Gdańsk i Wrocław, a zapominają o pięknym Toruniu?! Promocja mojego regionu i Polski za granicą- to mój cel!” Kolejne wyznanie: „Moja mama i mój niepełnosprawny brat. Wiem jak jest ciężko niepełnosprawnym w Polsce, walczę o ich prawa i lepszą przyszłość dla nich!”

Birma, Duduś i Zuzia
Są jeszcze barwne opisy kandydatów na stronie regionalnego SLD. Na ogół większość z nich urzędniczo i oficjalnie skrzypi. Maria Pierzchała pozwoliła sobie jednak na dość osobisty ton. Ta „włocławianka z urodzenia, z serca i z życiowego wyboru” pasjonuje się pracą społeczną i regeneruje się na działce. A poza tym: „Gdyby miała więcej czasu, chętnie słuchałaby muzyki poważnej na żywo, chodziłaby na koncerty; na razie słucha jej z radia i z płyt, ale kiedyś... Jest kobietą o wyważonych poglądach. Nie tkwi w sporach ideologicznych, bo ten czas przeznacza na systematyczną pracę w realizowaniu konkretnych zadań”. Nie wyjawia jakich zadań.

Justyna Piotrowska – doskonale nam znana z Facebooka - pomyliła lans wyborczy z CV: „Studentka piątego roku stosunków międzynarodowych. Bardzo dobra znajomość języka angielskiego i niemieckiego. Poziom podstawowy języka rosyjskiego. Staż u europosła Janusza Zemkę, freelancer - organizacja eventów. Instruktor snowboardu, ratownik WOPR. Jest młodą, aktywną osobą, która chce działać na rzecz ogółu społeczeństwa polskiego”.

Alicja Beksa w krótkiej notce, która przybliża wyborcom jej CV, przyznaje, że „ma psa owczarka niemieckiego - Birmę i dwa koty: Zuzię i Dudusia”. Stanisław Leszczyński zajawia się zaś jako „wieloletni uczestnik” zespołów folklorystycznych Młody Toruń i Kądziłeczka.

Irena Stasiak to emerytka ze Śmiłowic. Swój opis na oficjalnej stronie SLD ubrała w formy anonsu matrymonialnego: „Jest osobą pogodną, wrażliwą i bezpośrednią w kontaktach z innymi ludźmi. Potrafi być pełna empatii i zrozumienia, ma jednak niemałe wymagania w stosunku do innych, ale także do siebie. Przede wszystkim ceni sobie szczerość, pracowitość i rzetelność. Stara się zawsze konsekwentnie dążyć do postawionych sobie celów i nie zbaczać z wybranej drogi. Nie znaczy to jednak, że jest zamknięta no to, co nowe”.

Ruch Palikota lubi: Porsche
Takiego lajka można przeczytać na tablicy FB Ruchu Palikota w Toruniu. Szczerze mówiąc, nikogo z tej listy nie znam. Znajomi, którzy chętnie by oddali głos na lewicę, opowiadają mi, że część z tych kandydatów otarła się o różne polityczne skrajności: od radykalnego korwinizmu po radykalny palikotyzm. Ruch nie wzbudza mojego zaufania – nie ufam jego liderowi, który z pozycji neoliberalnych w kilka wieczorów zamienił się w lewicowego trybuna.

Ale oddajmy głos wyborczej jedynce. Maciej Wydrzyński, postać raczej nieznana w lokalnych środowiskach lewicowych, promuje na wspólnych zdjęciach kandydata nr 10, czyli Olgierda Rynkiewicza. Podręczniki taki błąd nazywają: tłumaczenie nieznanego przez nieznane. Korzysta też z Facebooka. Przyznaje obrazoburczo, że nie płakał nad trumną Amy Winehouse: „owszem śpiewała fajnie ale była ćpunką !!! nie jest mi jej żal !” - pisze na tablicy. Działacz lewicowy Jarosław Wojtas kontruje przytomnie: „Co Ty gadasz? Amy była w dechę! Sex, drugs, rock'n'roll!”, ale szybko pasuje: „W sumie macie rację. Gdyby została zakonnicą z pewnością żyła by do dziś i mogła śpiewać godzinki. A tak nie żyje”.

Ruch Palikota to nic specjalnego. Strona w powijakach, program składa się z frazesów.

Zestaw do małego sabotażu
Jarosław Milczarek z SDPl chce zlikwidować senat. Smaczku sprawie dodaje to, że zamierza sięgnąć po sabotaż legislacyjny, bo kandyduje do izby wyższej. Ot, taki parlamentarny Wallenrod. Jeśli torunianie nie przypominają sobie tej postaci, służę uprzejmie: to ten bardzo miły pan, który kandydował w wyborach na prezydenta Torunia, ale w czasie kampanii niczym zupełnie nie błysnął, na debaty przychodził nieprzygotowany i sprawiał wrażenie zagubionego. Jego udział w polityce należy bardziej postrzegać w kategoriach niezobowiązującego performansu niż rzeczywistego działania.

Jako senator zrezygnuje z senackiego uposażenia, a pieniądze przeznaczy na rozwój przedszkoli i żłobków. Pozwolę sobie zauważyć, że tym szlachetnym gestem nie naprawi systemu wczesnej edukacji. Jego Facebook ożył w czasie kampanii – elektorat przyciąga do siebie opowieściami z życia swoich małych córek: „Wyjce przechodzą same siebie - parowe zawody w darciu japy wykańczają kondycyjnie:) Jutro do pracy. Odpocznę?” - nazywa czule swoją progeniturę. W pewnym momencie sonduje elektorat: „Kto z Was się w naszej Polsce odważył nie chrzcić swojego noworodka/niemowlaka, lecz zostawić mu tę decyzję do czasu jej/jego dojrzałości?” Ale jego laicki światopogląd odnotowuje porażkę: „A jednak chrzciny - jutro. Że też nie można dać dziecku dwóch ojców chrzestnych, kiedy deficyt pań w rodzinie...”

Zagłosuję na lewicę, która:
1.Odbierze z rąk liberałów najważniejsze instytucje finansowe państwa.
2.Podtrzyma podatek progresywny i wprowadzi próg dla najbogatszych Polaków, stwarzając jednocześnie prawne zabezpieczenie przed ich ucieczką do rajów fiskalnych.
3.Opodatkuje obrót kapitałowy.
4.Stworzy skuteczne narzędzia kontroli przestrzegania prawa pracy.
5.Zacznie renegocjacje warunków umowy konkordatowej.
6.Gruntowanie przebada postanowienia Komisji Majątkowej.
7.Wprowadzi ustawę o związkach partnerskich.
8.Zmieni ustawę aborcyjną, którą dziś nazywa się „kompromisem aborcyjnym”.
9.Zdepenalizuje posiadanie miękkich narkotyków.



Nie zagłosuję na starców, nudziarzy, szarlatanów i sabotażystów.

poniedziałek, 19 września 2011

Pożegnanie z Milesem



W piątek byłem w Milesie. Plotki się potwierdziły – lokal jest tęczowy i nie nazywa się Miles, tylko Love Club. Albo coś w tym rodzaju. Skończyła się pewna bardzo ważna epoka w moim życiu, która trwała blisko dekadę. Miles był moim pierwszym i dziewiczym knajpianym terytorium. Wcześniej były inne puby i kluby, ale ten będę zawsze uważał za miłość swojego życia. Tutaj nauczyłem się knajpianej ogłady i szacunku dla pracy barmanów. Nauczyłem się odróżniać barmanów dobrych od barmanów, którzy są zakałą zawodu. Ich rolę społeczną można porównać do wioskowego szamana, który uczył proste umysły obcowania z transcendentem. I to od nich przede wszystkim zależy to, czy wrócisz do domu sponiewierany, ale wypoczęty.

To był lokal Undergruntu. Każda nasza impreza literacka – nieważne, czy odbywała się w Piwnicy Pod Aniołem, Od Nowie czy w Dworze Artusa – miała tam swój wielki finał. Tam rezydowaliśmy, tam można było nas spotkać nocami. Mieliśmy swoje ulubione miejsca, zauważyliśmy, że idealnie można było podsłuchać rozmów ze stolików po przekątnych – tak dziwna była tam akustyka. Każdy stolik obrastał sentymentalną biografią – przy tym się spało, przy innym się piło i dobrze rozmawiało, inny doskonale nadawał się do intymnych i konfesyjnych interakcji. Tam poznałem ludzi, którzy na zawsze zmienili moje życie.

Niedaleko baru wisiał obraz, dzieło zapewne jakiegoś lokalnego malarza, który nie opanował do końca rysunku postaci i perspektywy. Nad barem unosiły się trąby i puzony, fortepian nie stroił i miał kilka głuchych klawiszy, mimo to barmanów zawsze irytowało, gdy ktoś na nim stawiał piwo.

Szkoda mi Ani, Lidki, Tomka, Krzysztofa i innych barmanów, którzy byli mi braćmi i siostrami. Najlepiej wspominam Rafała, który dal sobie spokój z barmaństwem, i Wojciecha Stanisława, który zmarł, choć nie była na niego pora. Anię spotkałem kiedyś nad ranem na Bulwarze Filadelfijskim, gdzie siedziała z jakimś facetem i piła piwo. Zagaiłem. Powiedziała mi, że jeśli odniosę szklankę do Milesa, dostanę piwo za darmo. Sprzedała mi hasło, na które miała zareagować Lidka. Nie wierzyłem jej, ale szklankę odniosłem. Na hasło – takie słowa przypomina sobie człowiek w godzinie śmierci – stanęło przede mną Tyskie. Miles złapał mnie za szyję i nie zamierzał puszczać. Z Tomkiem kłóciłem się o politykę, Krzysztof, gdy lokal był pusty, grał na pianinie i włączał Pink Floyd.

Wiele czasu spędziłem tam zupełnie sam. Dla rozrywki porządkowałem przedmioty w kieszeniach, wymyślałem biografie klientom z sąsiednich stolików, uprawiałem setki dziwnych pijackich gier i natręctw, aby nie wychodzić.

Pracowałem tam nieco ponad miesiąc jako pomocnik barmana i poznałem ciemną stronę branży. Zarobki fatalne, godziny pracy podłe i nieregularne, wyniszczająca nuda, przed barem roszczeniowe towarzystwo, które zawsze kombinuje, jak złamać zasady. Byłem od tego, żeby szklanki i stoły były czyste, kible nad ranem lśniły, ważyłem beczki z piwem, liczyłem, ile wódki zostały w butelkach. No i przede wszystkim piłem. Miałem jedną zasadę: zarabiałem 5 zł za godzinę, zaczynałem pracę o dwudziestej drugiej, piłem dopiero, gdy zarobiłem 10 zł. Szybko dogadałem się z barmanami, że mogę przychodzić z własnym alkoholem.

Mimo najszczerszych chęci nigdy nie nauczyłem się nalewać piwa, więc gdy barman wychodził z lokalu po lód do sąsiadów, wpadałem w panikę. Polecałem klientom butelkowe. Długo udawałem, że zaaferowany zmieniam beczkę, choć beczka była pełna. Wtedy zazwyczaj nadchodziła pomoc. Innym razem sprzedałem trzy zwietrzałe piwa, za które jakiś koleś zapłacił, ale w międzyczasie jego towarzystwo się rozmyśliło. Przy stoliku z dwiema koleżankami siedziała znajoma o dość niskim wzroście – on zamówił im dwa duże i jedno małe. Dziewczyny solidarnie wyszły z lokalu.

Przez półtora miesiąca nigdy nie brakowało mi zapalniczek, pod barem znajdowałem stosy monet, a gdy przez miasto przechodziła kolejna fala amfetaminizmu, z szuflady na kasę można byłoby pewnie coś wysypać, tak panowie i panie tego nadużywali. Widziałem ich później nad ranem, gdy w przypływie nagłej potrzeby nalewali sobie wodę do nosa, aby wypłukać z niego choć ułamek dobra.



Barmani pokazali mi, jak reżyserować imprezą, aby załapać się na kilka darmowych szotów. Jak za pomocą muzyki przepłoszyć dresiarzy. Mówili, że grzańca robi się w mikrofalówce w szklance bez napisów. Odradzali mi picie drinków z lodem z kostkarki – to była podła toruńska kranówka. Kilka łyków skazywało ciebie niemal na dyzenterię. W Toruniu mieszkam od 1998 roku i tylko trzy razy ją piłem: na pierwszego wielkiego studenckiego kaca, później aby zapić leki i żeby wywołać wymioty.

Musiałem wywalać klientów, którzy przesadzili z alkoholem. Moim największym wyrzutem sumienia jest pewien pięćdziesięciolatek z wąsem, który wpadł do Milesa około godz. 23 i wyglądał dobrze. Około trzeciej nie było co z niego zbierać. Wyprosiłem go na zewnątrz. Tam natknął się na dresiarzy. Jeden z nich, nie przestając jeść jabłka, skopał go do nieprzytomności. Dostałem opierdol od barmana, że zadzwoniłem z klubowego telefonu po pomoc. Raz wyrzuciłem jakichś gnojków za wnoszenie specjali do Milesa. Nie chcieli narażać się obsłudze, więc pobili dwóch długowłosych kolesi. Zmywałem krew z ławy, popielniczek, plafonów, stolika. Darowałem sobie czerwone cegły, choć tam krwi było najwięcej.

Pracę straciłem tak po prostu: dostałem telefon, że ktoś przyszedł na moje miejsce. Nie żałowałem.

Milesa wtedy przejmowało miasto. Konflikt cały czas wisiał w powietrzu. Widziałem, jak mały dres jednym ciosem wbił studentowi nos w twarz. Innym razem sam siebie zbierałem z podłogi po potężnym uderzeniu.

Miles się skończył. Obok wyrosła dyskotekowa Pomarańcza, a w drzwiach pojawiła się krata i dresiarstwo. Później sytuacja na chwilę się uspokoiła, bo nikt nie chciał przychodzić do lokalu, w którym ludzie dźgają się nożami, kopią leżącego do nieprzytomności, ochrona nie reaguje i robi wszystko, aby nikt nie wezwał pomocy. Na szczęście Miles na sumieniu ma tylko jedno życie – jeden gość nie dał rady i odtąd barmanki przestały podawać alkohol tym, którzy wyglądali niekorzystnie.

Love Club. Albo coś w tym rodzaju. Zupełnie inny zapach, inne światło. Z Milesa nie zostało nic. Od mojego rozstania z tym miejscem minęło tak wiele czasu, że pamiętam tylko dobre chwile. W jakiś tam sposób próbowałem ocalić ducha tego miejsca w prozie, która czasami pojawia się na tym blogu.

To był lokal jazzowy, teraz jest klub gejowski. Jeszcze pusty i zupełnie nieoswojony, gdzie ludzie nieśmiało tłoczą się pod ścianami. Dla mnie zawsze to będzie wyjątkowe miejsce, w którym zostawiłem kawałek młodości.

Love. Trudno wyobrazić sobie lepszą nazwę.

środa, 14 września 2011

A platforma leży u moich stóp

Popularne powiedzenie uczula, że o gustach nie powinno się dyskutować. Oczywiście, to taka niezobowiązująca sugestia towarzyska – na zapoznawczym obiedzie u teściów raczej nie wypada krytykować zastawy, mówić, że biblioteczka składa się z pozycji dla średnio rozgarniętego gimnazjalisty, że obrazy na ścianach to festiwal bezguścia. Ta salonowa zasada nie obowiązuje w realiach kampanii wyborczej, zwłaszcza gdy kandydaci prześcigają się w ideowej i estetycznej tandecie. Wystarczy przyjrzeć się ich stronom internetowym, aby przekonać się, kim w rzeczywistości są, co robią, co w nich tak naprawdę siedzi, jaki profil wolą pokazać wyborcom, a jaki partii.

Usuń z ulubionych
Jeśli któryś ze znajomych na Facebooku na kilka tygodni przed wyborami usztywnia się, nakłada galę, to wiedz, że coś się dzieje. Zapewne ma zamiar odważnie wkroczyć na korytarze sejmowe z listy Platformy Obywatelskiej. To wystarczający powód, aby pozbyć się takiego znajomego, bo będzie agitował, uśmiechał się, zapraszał w pomarańczowe odmęty platformerskiego internetu, ciągał za rękaw jak natrętny żebrak, którego nie da się kulturalnie spławić. Będziecie widzieli tylko jego drapieżny zębów błysk i pożyczony weselny garnitur.

Profil kandydata PO na FB różni się od stron innych użytkowników portalu. Panuje na nim oficjalna nuda: zdjęcia rodziny, coś z wakacji, ściskanie dłoni społeczeństwu, fotki z prominentnymi działaczami i – obowiązkowo – w stroju piłkarskim. Statusy udowadniają, że działacze Platformy wiodą okropne życie, pełne podziękowań, kurtuazji, weekendowego patriotyzmu i kibicowania.

Wśród kandydatów z okręgu toruńsko-włocławskiego najciekawiej prezentuje się tablica Doroty Łańcuckiej z Lipna, która sprawia wrażenie, jakby rzeczywiści powstawała z inicjatywy kandydatki, a nie rzeszy wolontariuszy – wiadomo, neoliberalna gospodarka lubi darmową siłę roboczą. Pojawiają się czasami dość naiwne wpisy, jak np. ten: „Zgadzam się, że kultura to nie tylko rozrywka! To też gałąź gospodarki i forma rozwoju. To także, a może przede wszystkim zaangażowanie obywatelskie. Dzisiaj ważne są narzędzia, technologie, ale muszą iść w parze z niezależnym myśleniem. EKK nie podał recepty, ale propozycje modelowe”. Na ogół jest przyzwoicie. Kandydatka zalotnie czasami pokaże internautom język.

Pozostali zabiegający o mandaty poselskie – na obowiązkowo otwartych tablicach – utrzymują zdawkowe kontakty z elektoratem liberalnym. W walce o zaszczyty nie ma czasu na pieszczoty.

Lenz w bródce Seattle
Tomasz Lenz (hasło wyborcze „Lenz go”) wyskoczył w kampanii z profesjonalnie przygotowanymi filmikami. Ale dajmy temu spokój. Zajmijmy się jego zainteresowaniami. Pod tym względem nie odbiega od innych działaczy Platformy – lubi porżnąć w gałę, ale do pasji zalicza też słuchanie grunge'u, czego się dowiadujemy z jego otwartej tablicy na Facebooku. Tak, tego absolutnie martwego gatunku muzyki rockowej, który zabłysł i zniknął w pierwszej połowie lat 90. Ciekaw jestem, czy poseł Lenz słucha przetrzebionego heroiną Alice in Chains, Nirvany, która osiągnęła nirwanę, albo Pearl Jam, które nie skomponowało nic, co by dorównało debiutanckiemu „Ten”. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że po ciężkim dniu pracy i meczu z kolegami z partii, poseł ziemi toruńskiej wraca do sejmowego hotelu i włącza styrany „I Hate Myself And Want To Die” Nirvany.



Nie dziwi mnie obecność filmowca Ryszarda Kruka w gronie fanów posła. Zastanawia mnie, co w tym miejscu robi Tomasz Cebo z klubu eNeRDe.



Jego laurka wideo dla ulubionego parlamentarzysty pachnie kononowiczyzną: „uwielbiam ludzi, którzy myślą nowocześnie, to jest człowiek, który idzie z postępem, który idzie z czasem ducha”, „ma kulturę osobistą w sobie”, „nie trzeba mu podawać wszystkiego na tacy, ponieważ sam tych tac szuka i je podaje”. Do tego Cebo zagłosuje na niego nieuczciwie, bo wszystkimi kończynami. Łubu-dubu.

Polska w budowie, czyli strona w budowie
Zdecydowana większość kandydatów PO z okręgu toruńsko-włocławskiego nie ma strony internetowej. Inni coś tam sobie założyli, ale generalnie nie mają się czym chwalić.

Marek Wojtkowski to poseł tak głęboko zakamuflowany, że większość agencji fotograficznych śledzących kariery polskich polityków w swoich zasobach nie ma jego zdjęcia. Na swojej stronie internetowej w zakładce „Inni o mnie” znacząco nie zamieścił nic. Oprócz tego na witrynie nie przyznaje się do żadnych pasji poza gałą, wycieczkami krajoznawczymi i zapewne władzą.

Domicela Kopaczewska też się kulturą nie zajmuje. Zapewne chłopaki nie zapraszają jej do gry w gałę, bo to męska partyjna rozrywka, ale posłanka na stronie pisze: „W mojej pracy staram się nie zawieść ludzi, którzy mi zaufali. Uśmiechnięte dzieci w „kolorowych szkołach” , grające w piłkę na „Orlikach”...”

Grzegorz Karpiński założył bloga literackiego – kozloteka.blox.pl - z dwiema działaczkami Platformy: Agnieszką Kozłowską-Rajewicz i Joanną Muchą. Karpiński recenzuje książkę Leszka K. Talki. Zapewne krytycznoliteracka pasja wygaśnie po październikowych wyborach. W życiu Mirosława Graczyka nie dzieje się nic – aktualności puste. Janusz Dzięcioł odnotowuje zwycięstwo w pierwszej edycji „Big Brothera” i rolę w filmie „Gulczas, a jak myślisz”.

Tomasz Michnicki – tomaszmichnicki.pl - ma 25 lat, ale mówi jak dziadek: „Witam na mojej stronie. Życzę miłego serfowania”. Wcześniej lubił motocross, teraz zapragnął władzy. Na jego starej stronie czytamy o przyczynach odejścia od sportu motorowego: „Ze względy na brak odpowiednich środków finansowych niezbędnych do uprawiania sportu motocrossowego, Tomasz Michnicki zmuszony był zrezygnować ze ścigania w motocrossie”. Na szczęście jego kariery nie przerwała kontuzja, tylko brak kasy. W polityce marności nie zabraknie. Program wyborczy? Nie bądźmy małostkowi. „Już wkrótce przedstawię program wyborczy oraz korzyści jakie otrzymasz głosując na mnie 9 października” - obiecuje na stronie.

Jest jeszcze Łukasz Rycharski i jego witryna www.lukaszrycharski.pl. Jego sztabowcy – a może on sam – wysłał do toruńskich mediów informację o „oficjalnej inauguracji kampanii wyborczej do Sejmu znanego torunianina – działacza harcerskiego i społecznika – Łukasza Rycharskiego”. Znam wszystkich znanych torunian, ten jeden szelma mi umknął, bo schował się w organizacji paramilitarnej. Kandydat na wstępie odcina się od polityki i w swoim klipie wyborczym mówi: „Dla polityków ważne są słowa i występy w telewizji. Dla nas, zwykłych ludzi, ważne są warunki, w których żyjemy. Po prostu”. Pomysłowe.

Antoni Mężydło - http://antonimezydlo.pl/ - w hobby wpisał sobie sport i filozofię. Nie precyzuje, czy chodzi o piłkę nożną czy fenomenologię. Możliwe, że chodzi o pływanie. Jest tam zdjęcie, które kojarzy mi się z Hypnotoad z „Futuramy”:



Rodzina na swoim, czyli na bezludnej wyspie
Beata Krzemińska – strona www.beatakrzeminska.pl - nie lubi: zawiści, stereotypów, myszy, zapachu benzyny, ludzi, którzy nie słuchają innych. Śmiałe wyznanie. Aby otworzyć siebie przed elektoratem, postanowiła skorzystać z salonowej zabawy, która zwykle pojawia się na nudnych nasiadówkach bez alkoholu. Zadała sobie pytanie „Co zabrałabyś ze sobą na bezludną wyspę?” Kandydatka zabierze muzykę, psy i kota, książkę, adidasy i strój sportowy (kandydawanie z listy PO zobowiązuje do dbania o tężyznę nawet poza kulturą), rower (zawsze może się trafić ścieżka), nasiona (jak się ma „duszę rolniczki”, która „lubi siać, plewić”). Internet (i zapewne mały generator energii). A żeby przełamać nieco schemat nudnej zabawy, na bezludną wyspę zabierze rodzinę, aby nie była taka bezludna. Co za myśl przeklęta!

Zakładka „muzyka” przekonuje, że kandydatka w zasadzie nie ma szczególnych upodobań muzycznych. Na początek śmiałe wyznanie: muzyka dla kandydatki „zaczęła się od Wolfganga Amadeusza Mozarta. Odkryłam to kilka lat temu kiedy moja córka Magda przygotowywała się do konkursu o jego twórczości. To wtedy odkryłam ten utwór i mam swój numer jeden – [tu kandydatka wstawia link do Symfonii nr 40 Mozarta w interpretacji jakiegoś zespołu mariachi] I trudno uwierzyć, że powstała ćwierć wieku temu. Jestem fanką również innych utworów przedwcześnie zmarłego muzycznego geniusza”. Faktycznie. Mozart urodził się w latach 80;, a pierwsze symfonie wymierzył w system, który hołubił melodyjnego hard rocka.

„Numerem dwa na mojej liście są utwory Johanna Sebastiana Bacha i ten ….barok” - pisze kandydatka, która później stwierdza radośnie, że "Bolero" jest dobre na smutki. Zaczyna się lista linków z piosenkami takich zespołów jak m.in. Perfect, Budka Suflera, Dżem, Urszula, George Michael, U2, Guns n' Roses, ABBA, Kult (ulubiony zespół Platformy, pomarańczowa trasa to Parteitagi), Phil Collins, Michael Jackson. Do tego dochodzi jeszcze Blue Cafe, Katy Perry, Eminem i „Waka Waka” Shakiry.

Na uwagę w tym mainstreamowym zestawieniu, który pasuje do słuchacza Radia Zet, zasługuje 50 Cent i jego „Candy Shop”, czyli piosenka o owocnej wizycie w burdelu. Ciekawy wybór repertuarowy jak na kandydata z listy partii konserwatywnej.



Po tych wyznania bałem się zakładki „film”. Nie zawiodłem się: Lisa Gerrard jest „Lisą Gerard”, a Andrzej Wajda jest reżyserem „Potopu”, który „otwarł się o Oscara". Kandydatka przyznaje, że lubi „Włatców móch”. Jeśli chodzi o literaturę, jest bezwzględna: chwali się znajomością zestawu lektur szkolnych ze szkół ponadgimnazjalnych.

Telewizja też ją kształtuje: „Jestem fanką Szymusia i jego programu Szymon Majewski Show. Ma facet dystans do polityki i … do siebie. Lubię też zasiąść przed telewizorem dla Bilguuna Ariunbaatara, sympatycznego reportera rodem z Mongolii o skomplikowanym nazwisku”.

Kandydatka wyznaje, że jest uzależniona od internetu. Boję się, jakimi linkami mogłaby to wesprzeć.

Później mówi o tym, że czyta prasę, nawet tę podłą, ilustrowaną: „Dzięki temu wiem, że Kuba Wojewódzki chciałby mieć dziecko, ale nie może bo .. wybiera zdecydowanie za młode dziewczyny. Lub, że ciężarna Katarzyna Skrzynecka chciałaby pracować do samego porodu. Itp.”

Cieszmy się tymi cytatami, dopóki jeszcze są, choć - jak się mawia - cache Google'a jest pamiętliwy.

End credits, bo ciężko o puentę



Na koniec przydałby się jakiś radykalny cytat z ks. Skargi, ale nie sięgnę po tę skarbnicę wiedzy, bo nie jestem wyborcą PiS-u.

poniedziałek, 12 września 2011

Draże dla matek, Miles dla gejów



W Toruniu panuje moda na zakładanie klubokawiarni, czyli knajp piwnych imitujących kawiarnie. Najpierw był Kontrapunkt, teraz przyszła kolej na Draże, wkrótce na naszym małym rynku gastronomicznym pojawiają się kolejne wynalazki tego rodzaju.

W Drażach byłem dwa tygodnie temu na otwarciu. Darowałem sobie dogłębne poznawanie lokalu, którego wnętrza raczej się nie zmieniły od czasów Starego Młyna i Złotego Jaja. Nowi najemcy tego miejsca wnieśli swoje dizajnerskie mebelki z dykty – raczej nie skorzystam, wiem, co moje ciało potrafi zrobić z obrotowymi krzesłami. W tym miejscu pojawiły się nowe zwyczaje, co uroczyście oznajmia nam program artystyczny tej kawiarni na wrzesień. Chicagowski house, wykłady o spółdzielczości socjalnej i ekonomii gospodarstwa domowego, wymienialnia ciuchów, spontaniczny i radosny swapping przy kawie ze Sprawiedliwego Handlu.

Moja noga w Drażach we wrześniu nie postanie.

Coś dla naszych milusińskich
Czasy, kiedy nie mogłem się wydostać z tego budynku, bo wszystko wydawało się przeszkodą architektoniczną, minęły bezpowrotnie. Draże to kolejny ergonomiczny i bezpieczny lokal dla matek z dziećmi – bez ostrego chi i ostrych kantów. To wrażenie potęguje fakt, że we wrześniowym programie artystycznym knajpy można znaleźć info o występie klauna Koko z agencji Ahoj.

Jeśli mogę coś doradzić, należy za wszelką cenę unikać imprez i lokali, gdzie bawią się dzieci. Dzieciaki mordują dobrą zabawę – nieważne, czy to spontaniczny osiedlowy grill, ognisko, domówka czy słoneczne popołudnie w knajpie. Te szkodniki pochłaniają całą uwagę, a wiadomo, że w tym naszym dziwnym świecie najważniejszą walutą jest koncentracja. Jeden ryczy, bo jest śpiący, inny ryczy, bo rozpadła się mu rzeźba z mącznego gluta. Obca dziewczynka pokazuje ci majtki, inna włazi ci na kolana; chłopczykowi chce się siku, opanował sytuację i szcza na środku placyku. Najgorsze są sześcioletnie albo siedmioletnie dziewczynki – prawdziwe attention whores, są groźne, nie znają litości, mówią pełnymi zdaniami. Wkraczają ze swoimi przerażającymi dziecięcymi narracjami na chwilę przed puentą opowieści, kiedy zamierzasz właśnie przyznać się, gdzie ostatnio straciłeś publicznie przytomność.

Dzieci generalnie są przerażające. Mniej więcej wiem, jak się zachować, gdy na ciemnej klatce schodowej wyrośnie przede mną facet. Gdybym zobaczył na niej małą smutną dziewczynkę, zesrałbym się ze strachu.

Dlaczego nie wolno mieszać?


Nie lubię zbyt ładnych knajp – gdy odchodzę od baru, starannie przeliczam resztę, bo myślę, że koniecznie chcą mnie orżnąć. Prawdziwy lokal musi mieć swój zapach, musi być nieco sfatygowany, a takie miejsca jak Draże będą wyglądały jak niezamieszkane. Sterylne przestrzenie dla korporacyjnych botów, których w Toruniu nie ma. Przestrzenie, gdzie dowolnie można sobie pomstować na dyktat korporacji, które w naszych stronach jeszcze nie zostawiły ani grosza.

Menu piwne w Drażach jest przeokropne. Ciężko zamówić piwo pasteryzowane. Jeśli ktoś ma skilla w alkoholu, to wie, że nadużywanie piwa niepasteryzowanego nazajutrz po zaaplikowaniu zamienia wnętrzności w płonącą kulę, która za nic w świecie nie może opuścić żywiciela, a bardzo chce. Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien iść na żywioł w knajpie, która ma kartę piw.

I dlatego nie przepadam za Krajiną Piwa w Toruniu – ten lokal podaje chyba z 50 różnych marek i gatunków piwa i gdy wybierze się jakieś wygazowane hiszpańskie, człowiek zapala się do olsztyńskich granacików z BK. Jeśli ktoś ma skilla w alkoholu, powinien unikać mieszania piwa – kac po pewnym czasie staje zjawiskiem mocno zniuansowanym: co innego czujesz nad ranem po wypicia sześciu Lechów, co innego czujesz, gdy mieszałeś ukraińskie piwo z niemieckim.

Draże są takie dizajnerskie, a nie można w nich płacić kartą. Gdy podszedłem do baru i oznajmiłem, że właśnie rozstałem się z gotówką, barmanka wzruszyła ramionami, co zapewne oznaczało: „Dymaj frajerze do mankomatu”.

To w zasadzie był koniec imprezy. Od bankomatu odbiłem do klubu Przydasz Się na Królowej Jadwigi – kilka pięter pod moim miejscem pracy. Akurat było karaoke – wielkie odkrycie toruńskiego życia klubowego. Z mikrofonem przyzwoicie sobie radził jakiś koleś o dość niskim rodowodzie społecznym. Barmanka rzuciła do mnie serdeczne: „Dobry wieczór. Pan – jak się zdaje – tutaj mieszka”. „Nie, pracuję”. „Mieszkam tak długo w Toruniu, ale jeszcze nie byłam w tym zakładzie fryzjerskim. Aby warto?” Mogę wyglądać na lidera grupy thrashmetalowej albo członka jakiejś tam laptopowej grupy Zukunft, ale nikt mnie nigdy nie pomylił z fryzjerem.

W eNeRDe odetchnąłem z ulgą.

Przytulna kawiarenka dla LGBT


Gdy czasami przyjadą do Torunia znajomi homoseksualiści, tak naprawdę nie wiadomo, gdzie ich zabrać. Mogę ich zaprowadzić do popularnego lokalu np. do eNeRDe, ale i tak zawsze będą szukali takiego, gdzie jest darkroom z zestawem filmów przełamujących homoseksualne stereotypy, w których komputerowiec w gałach posuwa wąsatego kierowcę tira. Do Kontrapunktu, Draży i innych tego typu miejsc nie będę ich przecież zabierał, bo mają pełno takich lokali w swoich stronach.

Ale w tych toruńskich heteryckich ciemnościach pojawiła się jutrzenka zmiany. Miles podobno stał się lokalem gejowskim. Nie wiem, czy to prawda – nie miałem okazji sprawdzić, czy knajpa, w której przez lata rezydowałem i chwilę pracowałem, nieco się przeorientowała. Zapamiętam do końca życia tyrady barmanów, którzy w Michniku, Geremku i Mazowieckim dostrzegali pierwsze objawy przemiany w humanoidalne jaszczury. Nowy profil ich dawnego miejsca pracy na pewno by im się nie spodobał.

Spodziewam się najgorszego, bo Toruń nie ma szczęścia do lokali dla nieco bardziej wybrednej publiczności. Underground, który na ironię działał na tej samej ulicy co redakcja „Undergruntu”, był okropną norą. Zapuściłem się tam raz z dwiema koleżankami – było pusto, w rogu siedział jakiś podstarzały typek w białym kapeluszu kowbojskim z młodym efebem na kolanach i szeptał mu w uchu niezrozumiałe sprośności.

Jeszcze gorzej było w klubie, który się mieścił na Małych Garbarach. Napisałem o nim kiedyś, że to była pierwsza gejowska knajpa w Toruniu bez domofonu i kraty w drzwiach, ale że dzielny toruński lud lubi nowości, to wielu wesołków się tam zapuszczało tylko po to, by – jak mówił mi właściciel - „pedałów sobie pooglądać”. Celną recenzję tej knajpy wystawiła urodzona w Warszawie naturalizowana torunianka, która na salę zerkała z autentycznym obrzydzeniem: „I to ma być ta wasza knajpa gejowska? Brzydszych kolesi na oczy nie widziałam”.

Myślę, że społeczności LGBT mógłby się Miles spodobać. Boję się tylko, że towarzystwo z okolicznych knajp, które lubi przychodzić na zabawę ze świecami dymnymi, raczej tego lokalu nie zaakceptuje.

End credits

Do Draży nie będę się zapuszczał. Nie ufam młodym marketingowcom i biznesmenom, którzy chełpią się tym, że ich droga kawa ratuje lasy deszczowe. Ten lokal wygląda tak, jakby ktoś o toruńskich rozmiarach usiłował włożyć warszawskie buty. A Draże – umówmy się - przyciągać będą etnolale i etnofrików z egzotycznych kierunków, stażystów z toruńskich instytucji kultury, studentów na umowę o dzieło, trochę pozarządówki. Jedno piwo, dziesięć słomek. Lokal nie pasuje za bardzo do knajpianego decorum miasta - gdzieś indziej może by sobie nawet poradził.

Życia klubowego stolicy zupełnie nie znam, ale mogę się domyślić, jak ładnie mogłoby pograć z moim alkoholowym decorum. Tydzień temu na Manifestacjach Poetyckich w Warszawie – już w fazie klubowej imprezy – pojawiła się studentka jakiegoś humanistycznego kierunku. Jak słyszałem, na spotkanie z poetami wzięła tyle kokainy, że na pół godziny Warszawa stałaby się bijącym sercem świata. Po co? - zastanawiałem się całą drogę do domu. Po co? Żeby muzykom wpadała fajniej septymolka? Żeby poeci zaczęli śpiewać heksametrem polskim albo jambem heroicznym?

czwartek, 8 września 2011

Martwy sezon

1.


Wrzesień to najnudniejszy miesiąc w kulturze. Coś się skończyło, a nic nie zdążyło się zacząć. Nie ma wakacji, rok akademicki za kilka tygodni. Wszystko stoi. Teatry nadrabiają zaległości w premierach, nikt ciekawy nie przyjeżdża, odbywają się zaledwie dwa festiwale: prezentacje sztuki na billboardach i zlot fanów „Gwiezdnych wojen”. Pustka i nuda. Marazm i marskość.

2.


We wrześniu przypomina mi się spotkanie literackie w Grudziądzu – mieście satanizmu i pogaństwa. Spędziłem je w towarzystwie neonazistowskich neopogan grających nieofolk, którzy – o dziwo - z wyrozumieniem przyjęli wiadomość o moich pracodawcach. Czytałem wiersze w galerii przy miejscowej bursie szkolnej. Usłyszałem wtedy najdziwniejszą recenzję – podszedł do mnie zamyślony smutny młodzieniec i wpatrując się w czubki swoich wojskowych butów, rzekł: „Dobre wiersze. Dużo w nich szatana”. Nie wiedziałem, jak się zachować, więc skromnie podziękowałem. Chwilę wcześniej zdissowałem miejscowego guru od poezji, który beztrosko ogłosił, że Maciej Sarbiewski był największym poetą polskim. Powiedziałem przez mikrofon, że imć Sarbiewski nie napisał ani jednego wiersza po polsku, a największy jest Mickiewicz. Nacjonaliści i szataniści z ostatnich rzędów oszaleli ze szczęścia.

Później był najgłośniejszy koncert, na jakim kiedykolwiek byłem. Klawisze podawały jakieś upiorne militarne marsze, a solista z całych sił walił pałeczkami w rozmaite żelastwo. Skończył po kilkunastu minutach, bo zabrakło pałeczek. Było bardzo miło, chociaż zanosiło się, że będę na jednej imprezie z przedstawicielami rocka tożsamościowego – udało mi się w przeszłości zablokować kilka spotkań tej sceny w Toruniu, więc spotkanie groziło pełnoskalowym konfliktem na obcej ziemi. W sektor gości mogły polecieć przekleństwa, pięści i butelki.

Ale nic takiego się nie zdarzyło. Jestem wdzięczny chłopakom za pomoc. Nad ranem, gdy już neopoganie odprowadzali mnie do bursy, postanowiłem zrobić mały figlik i pobawić się na zjeżdżalni dla dzieci przy McDonaldsie. Solidna konstrukcja: wysoki czerwony ślimaczek, co kilkadziesiąt centymetrów miał wewnątrz półeczki, aby dziecko nie mogło się w nim potłuc. I tak między ostatnią a przedostatnią półeczką utknąłem w tym czerwonym diabelstwie. Ani zjechać, ani zejść. Dokonałby tego jedynie kurczak bez kości, a nie wysoki koleś z lekką nadwagą. Zacząłem wzywać pomocy, chłopaki radzili mi, żebym się odwrócił, ale nie mogłem zrobić ani jednego ruchu. Dopiero gdy zaczęli wybierać numer na straż pożarną, gdy spokojnie mi tłumaczyli, że bez cięcia metalu się nie obejdzie, zdołałem wyjść.

Taka tam krotochwilka.

Przepraszam, że się powtórzę - Jacek Chmielewski niegdyś powiedział: „Toruń bez UMK byłby Grudziądzem”. We wrześniu na pewno jest.

3.
Znakiem, że nie jest to dobry miesiąc, był „Kump” - najnowszy spektakl Teatru Wiczy, który powstał we współpracy z norweskim Nordic Black Theatre. Umknęło mi pierwsze 20 minut tego plenerowego widowiska. Na Rynku Nowomiejskim pojawiłem się w momencie, gdy po bruku biegały panienki w letnich sukienkach, ścigali je panowie na szczudłach, a aktor o dość egzotycznej urodzie wykrzykiwał w mikrofon banały o mediach i idealnych światach. Wcześniej było sielankowo jak w raju zielonoświątkowców, gdzie lew pasie się z owieczką. W tle migotała gdzieś przemoc, która zdawała się nie mieszkać w wesołych geometrycznych dekoracjach. Nietrudno było zrozumieć, że generalnie chodzi o ostatnie zamachy w Norwegii.

Podobały mi się zaledwie dwie sceny: gdy panienka w letniej sukience wspinała się po ludziach, gdy Polak i Arab pili i śpiewali swoje pieśni żołnierskie, a „Maszerują chłopcy” mieszały się ze śpiewem muezina wzywającego do modlitwy. Reszta przedstawienia ociekała niezrozumiałą albo nietrafną symboliką. Tam, gdzie aż się prosiło o komentarz, teatr milczał; a tam, gdzie wszystko wydawało się oczywiste, przemawiał. To, co wydawało się znakiem szczególnym teatru Romualda Pokojskiego, w tym przedstawieniu potworniało w manieryzm zrekwizytowany do kilku sloganów. Brakowało intensywności „Writers & Waiters” - ten autotematyczny i osobisty spektakl wypowiadał się o środowisku, które stworzyło toruński teatr. „Kump” mógłby również opisać moment, w którym zastajemy tę alternatywną scenę. Twórcy przedstawienie wybrali bardzo odległą od swojego temperamentu politycznego zabawę multikulti i egzotyką, doprawili to ogniem, wodą i punkiem, ale całość i tak sprawiała wrażenie, jakby ktoś chciał jedynie zapudrować niedoskonałości tego niestarannie wykonanego produktu.

4.

wtorek, 6 września 2011

Rany powierzchowne, rany śmiertelne


Powoli dochodzę do siebie po weekendowych Manifestacjach Poetyckich w Warszawie. Przeglądałem galerię z festiwalu, zapamiętałem go zupełnie inaczej niż większość uczestników. Mógłbym uwierzyć, że widzę zdjęcia z poprzednich edycji. Cóż, straciłem cały dzień, aby doprowadzić do sprawności całkowicie zdestabilizowany ustrój.

Zapamiętałem dobrze jeden dziwny sen z hostelu Kanonia. Polacy w końcu zrozumieli, że nigdy nie zbudują ulic z niezapadającymi się studzienkami, że nasze schody zawsze będą się kruszyły, a pociągi śmierdziały pociągami. Rocznice śmierci ważnych Polaków stały się więc świętami ruchomymi, które rozpoczynały gwałtowne ekshumacje, a kończyły państwowe pogrzeby i narodowe rekolekcje przy pochodniach.

Piątek zakończył się dla mnie trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. Nie ma żadnych powierzchownych obrażeń, wszystkie inne rany w dalszej perspektywie okażą się śmiertelne.