wtorek, 1 listopada 2011

Jak uśmiercić bohatera - proza na 1 listopada



Matka takie rzeczy czuje. Nie wiem skąd, ale czuje. I ja to poczułam. Więc gdy usłyszałam telefon, wiedziałam, co mi powiedzą. Dzwonił długo. Wiedziałam, w jakiej sprawie.

Z mężem dawaliśmy mu wszystko. Zaspokajaliśmy jego wszystkie potrzeby. Chciał pieniędzy, miał. Chciał coś do ubrania, miał. Coś do pokoju? Też. Nie jesteśmy zbyt bogaci, ale jedynaka chcieliśmy dobrze wychować. Ja w młodości musiałam wiele sobie odmawiać. Czasy były inne, trudno było cokolwiek dostać. On już był duży w wolnej Polsce. Ja, gdy byłam mała, marzyłam o śmietanie. Mówiłam sobie, że gdy będę duża, kupię sobie śmietany.

Pamiętam, jak był u babci, a mąż wtedy był w erefenie. Wyrzucił wszystko z popielniczki, wyrzucił fusy z kawy i wymieszał to na dywanie w pokoju. Skrzyczałam go. „Co ty robisz?! Co ty robisz?” „To burza”, powiedział.

Uczył się dobrze. „Jest zdolny, ale leniwy”, powtarzali. Przypominałam sobie materiał na jego klasówkę i razem się uczyliśmy. Później w liceum już o nic mnie nie prosił. Miał kilka miernych na koniec roku, ale na studia się dostał. Za miastem.

Ojciec pijany wrócił z pracy. Matka mu obiad zrobiła. A on całą buteleczkę magi wrzucił, aż była czarna. Tak kochał dziadka, że chciał mu dodać przyprawy do zupy. Tylko nie wiedział ile.

Gdy pokazywali flagę Niemiec w telewizji, podchodził do ekranu i mówił: „Tata tam ciował”. Tata tam pracował.

Nie wiem, dlaczego wybrał most. Próbuję to jakoś ułożyć. Stanął w nocy na barierce i po prostu skoczył. Wziął i się zabił, wziął i się zabił.

Gdy był mały, zawsze mówił „wujek”. „Jak się nazywasz?” „Wujek”. „Kim chciałbyś być w przyszłości?” „Wujkiem”. Nie wiem, dlaczego. Może jakiś wujek mu zaimponował?

Pamiętam całe jego ciało. Bliznę po ospie na środku czoła. Dwie myszki na nogach. Takie ładne znamiona. Po babci. Po tacie miał oczy, ale nos już po mamie. Taki sam charakter. Nie gniewaliśmy się na siebie dłużej niż do wieczora. Wieczorem zawsze siebie przepraszaliśmy. Gdy widział, że płaczę, też płakał. Gdy płakał, też z nim płakałam.

Przychodził do mnie w nocy: „Mamo, miałem sen” i wtulał się we mnie.

Nie chciał jeść mojego pokarmu. Tak nabrzmiałam, że trzeba było mnie ciąć. Szklanka ropy. Potem już jadł. Ale mało. Zawsze taki był.

Zawsze go pytałam, czy w tym Toruniu nie jest mu źle. Nie było. Pokój w mieszkaniu studenckim mu wynajęliśmy. Jadł dobrze. Dobrze wyglądał. Na początku przyjeżdżał co tydzień, później rzadziej. Pieniądze co tydzień mu wysyłałam. Sto złotych. Starczało mu. Na kino, na kawiarnię. Dawał sobie radę. Stypendium miał naukowe.

Tej szafy staram się nie ruszać. Czasami tylko rozsypuję rzeczy i leżę w nich. Sama się dziwię, jak przedmioty łatwo tracą zapach.

Miał kiedyś kota. Cierpliwy był. Dawał się mu nosić jak worek. Za ogon go trzymał i przewieszał przez ramię. Śmieję się, że mieliśmy kota masochistycznego. Lubił to.

W stanie wojennym mój mąż był w szpitalu. To było załatwione po znajomości – w szpitalu WSW. Mnóstwo mundurowych leżało – ojciec załatwił, pułkownik. Mąż miał problemy z tarczycą. Synowi powiedziałam, że najadł się śliwek. Gdy byliśmy u męża, kupiłam synkowi wcześniej samochód. Jeździł nim po całej sali. Jeździł po łóżku, jeździł po ojcu. Gdy zaczął się obchód i zaczęli nas wypraszać z wizyty, syn powiedział: „Zaraz tu bomba wybuchnie”. Ojciec krzyknął: „Weź stąd tego bachora”. Spod fartuchów lekarskich było widać mundury, szpital WSW, połowa stanu wojennego.

„Spatki hotczetese”, mówiłam. A on szedł spać.

Czułam się wtedy, jak za szybą. Jak za szkłem. Nic do mnie nie docierało. Pojechałam do Torunia. Zabrałam moje dziecko. Karawan je zawiózł do domu. Pogrzeb przygotowałam szybko. W nekrologu napisałam, żeby nie było kondolencji. Żeby był spokój. Msza była krótka. Mąż płakał. Babcie płakały. Było kilku jego przyjaciół. Też płakali. Ja nie.

Mieliśmy koty. I chyba wtedy po raz pierwszy go okłamaliśmy. Nasza kocica kociła się co roku. Nawet dwa razy. Mówiliśmy, że w tamtym bloku pewna babcia je od nas zabiera. Kłamałam. Zamykałam je w folii, szczelnie. Potem w pudełku. Potem wyrzucałam do śmieci. Nie domyślał się.

Starałam się być blisko, gdy kończył chodzić z jakąś dziewczyną. „Czas leczy rany, może to takie głupie, ale to jedyny lek. Zadziała. Jutro będzie lepiej, zobaczysz”. Chciałam być blisko. Później z dziewczynami było dobrze. Nie przeżywał tego tak jak w liceum.

Na jego guzy przykładałam łyżkę. Zawsze.

Kiedyś wymyślił wypadek autobusu na wycieczce. Tak z mężem uwierzyliśmy, że zadzwonił na milicję, bo jeszcze wtedy była milicja, czy to prawda. Bo za tym Jonkowem jest zakręt. Zmyślił wszystko. Autobus się przewrócił na zakręcie. Krzysiek z ławki miał rozciętą głowę. Pani torebką wybiła szybę.

Dopiero gdy weszłam do pustego pokoju, coś mnie tknęło. Nie było go tutaj już miesiąc. Miesiąc temu przyjechał do domu z Torunia. Był spokojny. Spotkał się ze znajomymi. Wrócił z lekkim humorkiem. Wyjechał. Gdy zaczęłam ścierać kurze, gdy zaścieliłam jego łóżko, dopiero wtedy zrozumiałam, że to koniec.

Nie lubił dentysty i marchewki gotowanej, mojej szczawiowej.

Nie wiem, dlaczego to zrobił. Gdyby chociaż zostawił list.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz