poniedziałek, 30 maja 2011

Prawdziwego Kontaktu już nie ma

Dziś zakończenia teatralnego Kontaktu nie świętuje się tak jak dawniej. Narzekając na złe czasy i złe obyczaje, wklejam oto ten długi kawałek prozy, który choć w pewnym stopniu pokazuje to, jak kiedyś ludzie się bawili po festiwalu. Oczywiście, jak wiadomo, to zaledwie prawdopodobna fikcja.



xxx
- Stanowczo żądam wpuszczenia mnie do tego hotelu! To skandal! Prasa się dowie, telewizja się dowie! - wołał starszy, pijany jak zwierzę mężczyzna i argumentował swoje żądania błaganiem, krzykiem i groźbami.
Jego desperacja była o tyle dziwna, że w środku nocy dobijał się nie do hotelu, ale do oddziału banku PKO BP. Mężczyzna był tak przekonujący i dosłowny w swoich lajfstajlowych roszczeniach, że postanowiłem podejść do niego na wyludnionym toruńskim deptaku i zapytać, co go trapi.
- Proszę pana, ja tu mam akomodację wykupioną. Zostałem zaproszony ze swojego uniwersytetu na festiwal teatralny w charakterze jurora. Bo ja, proszę pana, jestem teatrologiem - rzekł z dumą, wypinając zmyślone krytycznoteatralne ordery na znoszonej marynarce.
- Recepcjonista pewnie zasnął - tłumaczyłem spokojnie. - Nie nękajmy ludzi pracy o tej porze. Moim zdaniem najlepiej byłoby rozgrzać się w kulturalnej kawiarni. Pan pozwoli, że wskażę drogę. Tu jest ciekawa kawiarnia czynna do rana.
Ochrona pewnie zaczęła odbezpieczać broń, a ja po cichu liczyłem na to, że teatrolog ulży mojemu portfelowi. Po drodze zacny mąż opowiedział, że zgubił się po przedstawieniu jakiegoś Łotysza. Miejscowi aktorzy odgrażali się, że popiją solidniej w jakimś lokalu na Starówce, ale nasz teatrolog ani się obejrzał, a biesiadników nie było. Kierowany instynktem postanowił poszukać sobie noclegu i to dlatego tak głośno domagał się uszanowania prawa do zaśnięcia w ciepłym pokoju z łazienką.

Spektakl Łotysza był koszmarem. Teatrolog bełkotał, że czuł się na nim, jakby stał sam na dworcu w Kutnie i oczekiwał na opóźniony trzy godziny pociąg do Łodzi. - Takie widowisko powinno pokazywać się w Czyśćcu, aby duszyczki zaznały cierpień pośledniejszego sortu - żalił się. - Ktoś nawet mnie pocieszał, że po przerwie będzie ciekawsze. A co, zapytałem, kawę podadzą? Na tym festiwalu na wszelkie dłużyzny powinni dawać z biletami plastry nikotynowe.
Teatrolog słyszał, że w tym mieście krytycy teatralni przed spektaklem zaopatrują się w prasę codzienną, aby w wielkim formacie wyrazić swoją dezaprobatę do tytułu, autora, tłumacza, adaptacji i scenografii. Swego czasu w modzie było granie w węża na komórce. Mój towarzysz dowodził później, że teatrologia skończyła się ze śmiercią Konstantego Puzyny. Nudził.
W końcu doszliśmy do Milesa. Pokazałem tandetny szyld i otworzyłem drzwi.
- Zapomniałem podziękować. To... niniejszym - podał mi dłoń.

Weszliśmy na główną salę klubu Miles, w którym zazwyczaj się chroniłem. Od razu wpadła na niego roztańczona Asia.
Asia była aktorką. Oszalała w połowie lat 70., gdy przeleciał ją Stachura. I jak zwykle w Milesie bawiła się w baletnicę. Niewidzialny partner przewracał ją między kątami sali, przechylał nad stołami. Drobiła bosa na brukowanej podłodze. Rozdawała uśmiechy.
- Jestem taka radosna. Kwiaty, ptaki, śpiew, wiosna - fristajlowała.
W powietrzu kreśliła tajemne symbole. Udając, że gra na skrzypcach, przebierała palcami na papierosowym dymie. Była lekka jak gałązka jabłoni. Tańczyła groteskowo, rozpaczliwie. Gdzie się tańczysz, gałązko jabłoni? Słońcem byliśmy, gałązko jabłoni, cieniem jesteśmy. Gałązko, dziećmi naszych dzieci. Słońcem byliśmy, dziećmi naszych dzieci. Cieniem jesteśmy. Wirowała po knajpie, dopóki trajektorii jej tańca nie przeciął pechowy teatrolog. Przewrócili się, a zaraz po chwili wstali i zaczęli siebie przepraszać. Starszy pan kazał Asi zostać przy stoliku i wybrał się ze mną po alkohol. Zamówił sprajta i piwo. Kupił mi lecha i żeby nie było wątpliwości, dolał do piwa pięćdziesiątkę. Wrócił do pokomplikowanej psychicznie i biograficznie partnerki.
Przy barze z kurtką młodzieżowo przewieszoną przez ramię stał Łukasz, młody działacz pisu. Pijąc piwo, z niechęcią zerkał na salę.
- Spójrz, sami artyści. Same lewackie świnie, na państwowym sznurku chowane - ział klasową nienawiścią i prawicową mieszczańską genealogią. - A zobacz no tego starszego malarza. Chleje jak zwierzę, a ma Alzhaimera.
- No nie wiem, czy ma się czym chwalić. Niemieckie samochody już nie są tak dobre, jak kiedyś - powiedziałem zaskoczonemu aktywiście i zostawiłem go z obłędem wymierzonym w narodową sztukę.
Szukałem swego miejsca, bo nie byłem sam - jak chciał poeta. Lokal wypełniali goście festiwalu teatralnego Kontakt, którzy postanowili podtrzymać chwalebną tradycję chlania w bizantyńskiej oprawie po konkursowych spektaklach. Goście w źle zmytych scenicznych makijażach, gospodarze w pełnej gali. Wokół kręciło się kilku akredytowanych dziennikarzy, aktorów, reżyserów, znawców teatru, niemodnie ubranych studentek teatrologii, dramaturgów, a nawet urzędników, którzy chcieli pobyć chwilę w powietrzu wydychanym przez alegorie żywego słowa.

Wszystko w Milesie przekonywało, że nie myli się potoczna mądrość, podszeptując, że życiową powinnością aktorów jest wcielanie się w inne osoby, które szczątkowo, niedbale lub z nonszalancją skreśla w kilku słowach autor. A oni bez szemrania przyjmują nowe osobowości. Dają im ciało, swoją historię, postawę, wadę wymowy. Dają mięśnie gotowe do skoku, napinają ścięgna. Myśli autorów ścinają się w kręgosłup i kości. W żyłach artysty dramatycznego płynie krew bohaterów. Aktorzy powstali z fragmentów tekstów, z żywych lub martwych postaci i wytrwale lepią z nich swoje biografie.
Wyćwiczyli każdy gest, spojrzenie, słowo. Nawet w czasie knajpianych rozmów nie opuszcza ich teatralna umowność. Z byle powodu atakują puentami, kontrapunktują, przemawiają do siebie jak przywódcy do ludów, wypowiadają ostatnie słowa przed śmiercią. Oswojeni ze swoją pretensjonalnością, starają się nieudolnie przekuwać ją w żart. Zamawianie piwa, prośba o papierosa - podniesione do godności przeżycia. Z wykształcenia są artystami, więc uchodzi im wszystko. Najgłupszy gest zwala się na karb imperatywu oryginalności.
W chwilach wysokiego napięcia nerwowego bywają bezlitośni. Chwalą się znajomością mniej popularnej literatury dramatycznej. Cytują „Wyzwolenie”, „Pannę Maliczewską”, „Ostatnią taśmę Krappa”. Repertuar ich mądrości rzadko wykracza poza kanon lektur szkolnych dla klas humanistycznych i parę pretensjonalnych piosenek Okudżawy, Wasowskiego, Wysockiego i Kaczmarskiego.
Kipieli od środowiskowego humoru:
- Podobno Ateneum poszukuje młodych aktorów. Po co? Na przeszczepy! Ha, ha, ha!
Pomstują na upadający etos inteligencji, na to, że sztuka zamieniła się w wielkie targowisko próżności. Że ich związek zawodowy nie ogłasza strajków, trawi pieniądze na domy starców, rauty i monodramy, które nikogo nie interesują. Swoje legitymacje związkowe zastawiają w knajpach jako zabezpieczenie długów. Barmanki udają, że zaspowe papiery mają znaczenie i mogą uspokoić ich gospodarczą czujność. Dlatego wydają kolejne piwa, uparcie wierząc, że podtrzymują chwalebne dziedzictwo sceny narodowej.
I ta właśnie czereda obmową na stronie, scenicznymi szeptami i eksklamacjami wypełniła tego wieczoru Milesa. Znalazł się tu lokalny aktor, który wyglądał jak seryjny przestępca seksualny. Zaczynał pewnie od ról amantów, jednak jednostajne życie towarzyskie i kilka ciosów od gorzkich alkoholowych recenzentów sprawiło, że bliżej mu było do menela niż bon vivanta. Było jeszcze dwóch młodych aktorów, którzy wymieniali się mądrościami na temat zalet sceny instytucjonalnej w naszym szanownym mieście. Karki usztywniał im nadmiar THC.
- Trzeba jakoś ożywić to jebane miasto - postulował jeden z nich, a twarz miał nieruchomą, stuporniałą.
Była i aktorka chłodna, wyniosła i aryjska jak Marlena Dietrich. Alkohol i kilka nieudanych związków zniszczyło jej twarz. Wyglądała jak Marylin trzy tygodnie po śmierci. Resztki dawnej świetności zostały jedynie w nogach. Za pomocą tego niezawodnego instrumentu była w stanie udosłownić literackie pożądanie, gdy w kabaretowej manierze oplatała udami partnera. Założyła buty na niemodnym cienkim obcasie. Wbiła się w niesymetryczną spódnicę zakończoną falbanką, wystrzępioną od czacz, samb, czerlestonów, sals. Rozmawiała z węgierskim jurorem o chrześcijańskim imieniu Attyla. W uniwersalnym języku miłości. Ten szparko wziął się za trupa Marylin Monroe w asymetriach. Spijał z niej kolejne miękkie słowiańskie głoski. Kiedy dotykał jej ud, szeleszczała czule:
- Ja w teatrzykach amatorskich grywam markizy i hrabianki; za guwernantkę mnie półpanki biorą do swoich dworów; jestem gwiazdą doktorów przewodnią!
Marylin nie była głupia. Za dwa dni jej zespół miał na festiwalu wystawić konkursowy spektakl. Przypadła jej operacja o kryptonimie „Barbarzyńca”. Inni wzięli się za „Sympatyka”, którym oczywiście okazał się akademicki teatrolog, uratowany przeze mnie przed publicznym upokorzeniem na ulicy. Aktorzy poczuli się w obowiązku zabawić starszego pana, korumpowali go ciepłym słowem i zimnym alkoholem.
Teatrolog przyjmował ukłony braci aktorskiej i uderzał w uczone rozmowy z Asią. Wokół niego biegali jak najęci pracownicy sceny dziesiątej rangi, panie z administracji i kilku artystów dramatycznych kokietujących go lekką egzaltacją. Prawicowy działacz pogrążył się w spiskach, a ratunek znikąd nie nadchodził. Wokół żadnej osoby, z którą bezpiecznie i kulturalnie można się upodlić.



Dosiadłem się do jedynego wolnego miejsca w knajpie. Procedurę poprzedził staranny rytuał próśb i przeprosin stosowny do szarży towarzystwa, z którym miałem się bawić. Naprzeciwko mnie siedział aktor, który grywał na ogół mieszczan wiodących w ciszy swoje boleśnie przeciętne życie. Czasem przerywała je śmierć, czasem gwałtowne wypadki rodzinne, czasem alkoholizm i inne choroby trapiące zwykle prawdziwe i fikcyjne społeczności. Był lekko niezdarnym i zagubionym carskim prokuratorem, który pod skromną acz ujmującą powierzchownością ukrywał niezwykłą inteligencję. Obywatelem, który w obliczu klęski zachował zimną krew. Reżyserzy obsadzali go w rolach małych zakompleksionych ludzików lub karykaturalnych megalomanów. Z rzadka pozwalali mu na przerwanie fatalnego emploi przeciętniaka i zaledwie poprawnego nerda, marchanda, donosiciela, urzędnika bankowego, akwizytora ogłoszeń.
Lecz teraz odżył. Oczy mu rozjaśniła jutrzenka natchnienia. Słowa toczyły się lekko z jego męskich ust, chwilę wibrowały w powietrzu i wpadały wprost do uszka wtulonej w niego panienki. Stał się przystojny, wręcz dekoracyjny, mimo swojej ewidentnej nadwagi i nierównie wygolonego pomadowanego zarostu.
- Pani to taki kozaczek; jak zsiądzie z konika, jest smutny - żartował, licząc, że dziewczę spłonie rumieńcem.
Lecz jej policzków nie zajęły fale ekstazy. Aktor widać nie był zbyt biegły w Milesowej giełdzie towarzyskiej. Usiadł z Grypą. Mówiono na nią tak, bo podobno przeszli ją wszyscy. Miał ją nawet jeden z najpopularniejszych wykonawców poezji śpiewanej.
Podeszła do niego po koncercie, gdy podpisywał płyty. Zachowywała się inaczej niż te przyciszone, romantyczne laski o wielkich czarnych, ufnych oczach, rozciągniętych swetrach, spódnicach i wojskowych plecakach. Rozpięła swoją bluzkę aż po pępek, rozpięła swoją spódnicę aż po pachy i podeszła.
- Pij piwo i wypierdalamy - zajawiła bezpośrednio.
- Słucham? - zapytał zdziwiony bard.
- No pij szybciej i spierdalamy.
Wokalista spojrzał pewnie wtedy po raz ostatni w dziewczęce oczy o kolorze do wynajęcia. Złapał Grypę i wyszli.
Dziewczyna srodze rozczarowała się bardem i postanowiła zmienić postawę. Po kilku burzliwych związkach zyskała nawet sławę kurwy upaństwowionej, bo odtąd puszczała się tylko z artystyczną budżetówką. Miała zasady. Ci z wolnego rynku byli tacy bezrefleksyjni, a w twórcach utrzymywanych przez system tkwiła zawsze tragiczność. Ale po tym, jak zaczęła spotykać się ze stypendystami prezydenta miasta, kilku życzliwych chciało zapisać ją na kurs asertywnego myślenia. Możliwe, że po kilku spotkaniach z wychowawcą i lekturze więziennego poradnika „Jak mówić Nie” miałaby mniej problemów z odmawianiem.
Nasz aktor grający poprawnych obywateli nie znał jednak wstydliwych szczegółów życia swojej bogdanki. Wyuczonym szeptem komplementował walory jej ciała, bogactwo osobowości i hardość charakteru. Z ciekawością przypatrywałem się grze, która zmierzała do oczywistego końca.
Gdy wyszła na chwilę do toalety, zlustrowałem ją dyskretnie wzrokiem. Nie uszło to uwadze faworyta. Przysiadł się do mnie, objął lekko za ramię i powiedział, wykorzystując jako artykulatory wszystko, co znajdowało się w jego czaszce:
- Jeśli jeszcze raz spojrzysz na nią w ten sposób, to ciebie zabiję. Rozumiesz, ty obłąkany fiucie?
Zrozumiałem.



Przy barze jednak znalazło się miejsce. Niestety znów miałem pecha, bo zająłem wysokie krzesło przy znerwicowanej nestorce lokalnej sceny. Ta towarzyska i wizerunkowa porażka i tak byłaby lepsza niż konfrontacja z samcem, który na pierwszym roku miał naukę stepowania, a na trzecim rozpoczął fechtunek i jazdę konną - na wypadek, gdyby ktoś zechciał go obsadzać w sportowych rolach.
- O pan młody, jeszcze dużo czasu przed panem - zaczęła do mnie mówić.
W tym momencie nawet oddałbym się jałowym rozmowom z pisowcem. Mówiłbym o dezubekizacji, lustracji, „Nocnej zmianie”, grubej kresce i innych prawicowych narkotykach. Pani aktorka tymczasem zamówiła sobie nocne espresso.
- Ja już trzydzieści pięć lat na scenie pracuję. I zawsze mnie ona zadziwia. Ta słodycz sztuki, ta przejmująca słodycz sztuki. Ona, mój młody dżentelmenie, daje drugie życie. Jak Chrystus - blablała, gestykulując.
Kawa nadeszła. Zaraz po pierwszym łyku nestorka skrzywiła się i wytarła usta bogato zdobioną chusteczką - tak teatralnie, że zauważyłem każdą subtelność jej haftu. Aktorka spojrzała na barmana w sposób, który wymagał reakcji. Zbliżył się do niej.
- W czym mogę pomóc? - zagaił nad wyraz kulturalnie.
- Ta kawa jest słodzona.
- Bo pani mówiła o cukrze. Dwie łyżeczki.
- Ja prosiłam o cukier? Jeszcze mi życie miłe!
- Ależ proszę pani, proszę się uspokoić. Podam drugą.
- Jak to uspokoić?! Nie życzę sobie, aby pan mi rozkazywał - aktorka była bliska erupcji.
- Dobrze, proszę pani. Zaparzę drugą kawę - barman zabrał felerny napój i odwrócił się do ekspresu.
- Nie chodzi mi o kawę! - zaczęła pokrzykiwać. - Chodzi o zasady! Pan chciał mnie zabić? Ja cierpię na cukrzycę! Chciał mnie pan otruć?
- Przecież pani prosiła o cukier. Słyszałem, jak wyraźnie pani mówiła o słodzeniu. I pokazywała. Więc niech pani nie robi mi tu scen! - wkurwił się barman zmęczony tym całym teatralnym bajzlem na zmianie.
Kobieta przekraczała masę krytyczną. Rozczapierzyła palce i wbiła je w bar. Aż posiniały. Blat zmienił barwę jak topione żeliwo.
- Co też pan wygaduje? Co to za impertynencje? O drogi panie, co to to nie! Jak pan śmie wkładać mi niemoje słowa w moje usta! Pan bezczelnie łże! Gdzie jest szef tej kawiarni? Co pan sobie wyobraża? Ja wypraszam to sobie. Jestem aktorką od 40 lat. Ja chcę rozmawiać natychmiast z kierownikiem sali. Jak to mam nie robić scen? Proszę stanowczo uważać na język. Żądam stanowczo przeprosin.
Ćwiczonym przez lata głosem krzyczała na biednego barmana. Jej twarz ściągnęła się w grymas doskonale opanowanego wstrętu i apokaliptycznej zaciekłości. Ten krzyk wprawiał w drżenie wszystko, co napotkał na swojej drodze. Wzbijał się w powietrze, uciekał po schodach, pokonywał drzwi, mijał neon Milesa, krążył chwilę między spóźnionymi przechodniami i wzbił się ponad to złe miasto, rozpruwając sine jelita ulic.

Zrobiłem szybki w tył zwrot. Znów pech. Ten koszmar nie miał zamiaru się kończyć. Ostatni czynny lokal w mieście, a ja musiałem trafić na aktorkę lalkową, która tu - jak mówią złośliwi - cieszy się międzynarodową sławą. Wyglądała jak żywy trup, a nazajutrz rano musiała wcielić się w Żabę w przedstawieniu dla dzieci.
- I jak? - wykonała gest pokazujący zapewne cudowność tej Milesowej chwili.
- Niezła zabawa - skłamałem.
Zbliżyła się do mnie.
- Mam do ciebie sprawę. Nachyl się. No bliżej. Pocałuj mnie. Na zgodę.
- To nie jest najlepszy pomysł - protestowałem.
Jedyną strategią, jaka przyszła jej do głowy w momencie doznania goryczy odrzucenia, była chwilowa amnezja. Miękki restart systemu.
- Beata jestem. Milo mi.
Odwróciłem się i już gdy zamierzałem odejść, złapała mnie za koszulę i powiedziała:
- Wiesz, jestem artystką. Nie zawsze muszę być normalna. Wolno mi, proszę pana - pufnęła mi w oczy.

Szczęście, starsza pani odeszła, więc mogłem zająć najlepszy punkt widokowy na ten ponury Milesowy bestiariusz.
Przy aktorach z południa kraju tłoczyły się młode dziewczyny. Zyskiwały przy bliższym poznaniu. Jednak z nich przedstawiła mi się jako Sylwia. Takie śliskie imię. Raczej dla kosmetyczki niż - jak się okazało - dla adeptki sztuki scenicznej. Albo dla obiektu eksperymentów debiutującego w branży protetyka. Miała aparat na zębach, który na szkliwie podtrzymywały grube czarne gumki.
Okazało się, że większość z jej przemiłych koleżanek z różnych przyczyn nie dostała się na studia aktorskie. Na egzaminach nie można było w żaden sposób podejść profesorów od aktorstwa. Przyjechały więc tutaj, żeby inaczej ich do siebie przekonać. W sytuacji nieformalnej zawsze łatwiej zaistnieć niż przed plutonem egzaminacyjnym. Dla niepoznaki postarały się o identifikatory festiwalowych wolontariuszek, które pozwalały im na dotarcie bliżej do swoich wymarzonych nauczycieli. Najgłośniej ze wszystkich chwaliły i ganiły autorów spektakli. Słały do aktorskiej starszyzny promienne uśmiechy, odsłaniały bielone wytrwale zęby, świeże oddechy, długie włosy i chude pęciny.
Sylwia opowiadała, że uczy się w studium aktorskim w Olsztynie i że przyjechała tutaj spotkać się ze swoim przyszłym egzaminatorem. Rok wcześniej na wstępnych w Krakowie palnęła jakąś paniczną bzdurę i z płaczem wybiegła w czasie rozmowy. Kilka dni temu na tym festiwalu próbowała się zbliżyć do swojej nemesis, ale aktor zerknął badawczo na jej uzębienie i orzekł: - Przepraszam panią najmocniej, pani z aparatem na zębach nie przyjmiemy. Przecież metal krępuje wymowę i albo pani bełkocze, albo syczy.
Sylwia miała imponujące tempo spożycia. Pożarła przy mnie trzy tłuste mleczne drinki. Od razu zrobiło się cieplej i intymniej. Zbliżyliśmy się do siebie.
- Bo wiesz, to jest, kurwa, jedna sitwa - tłumaczyła mi poufale. - Wiesz, taka mafia. Tyle że gorsza. Kurwa, dałabym sobie rękę uciąć, jak ten chuj dzwonił wtedy do Krakowa. A wiem, że dzwonił i powiedział. Bo jakoś od razu na mnie krzywo patrzyli, kurwa. I ten chuj w komisji, ten w środku. Nie ten pierwszy, ten drugi. Ten sławny był właśnie cały z nich najgorszy.
I Sylwia z pełnym bogactwem swoich niespełnionych artystycznych żądz, z całym tym swoim aparatem na zębach, z całym tym hardłerem w ustach, wpiła się we mnie. Z tym hardłerem, który na co dzień pewnie odbiera zetkę, na języku czułem się tak, jakbym wysysał szpik z kości.

Wystarczy z krajobrazu knajpianiego usunąć kilku główny plejazz i lokal cichnie. Impreza zaczyna cierpieć na uwiąd i marskość i wszyscy marzą tylko o tym, by paść w objęcia Morfeusza. Ten scenariusz powrócił. Miasto zaczynało odzyskiwać Milesa. Najpierw przyszło Art Cafe, później Deja Vu, Hipnoza i bywalcy innych klubów o pretensjonalnych nazwach. Bez żenady wnosili alkohol obcego pochodzenia. Szokowali swoimi czarnymi specjalami i żywcami w lokalu lecha. Gotowała się rozróba.
Prawicowiec znalazł jakąś nową ofiarę swoich moralnych wizji. Nerdowaty aktor spał w najlepsze, tracąc rewolucyjną czujność, bo Grypa zajęła się młodszym absztyfikantem. Attyli dawno nie było. Żabę właśnie cucili przyjaciele. Aktorka przebudziła się, zebrała swoje ubranie i opuściła lokal, żaląc się:
- Czy wy wiecie, czym jest prawdziwy smutek? Wiecie, czym jest cierpienie?
Sylwia zabrała się ze znajomymi, które odbiły mi ją, mówiąc z przekąsem i nadzieją: - Jutro też jest dzień.
Nasz teatrolog odzyskał rezon. Siedział przy stoliku z młodzieńcami z przedmieść. Panowie desperacko krótko trzymali przy sobie swoje drobniutkie blondyneczki. Wszyscy w głos zaśmiewali się z humanisty, który epatował tanią polonistyką. W końcu nie wytrzymał. Wstąpił w niego Duch i kazał mu mówić:
- Gdzie jest wasza zuchwałość przy zuchwałości Konrada, za którego same szatany kończyły najszczersze bluźnierstwa? Gdzie wasz rozpaczliwy pęd ku zmywającemu grzechy samozniszczeniu, jaki posiadł Gustaw? Gdzież jest zazdrość o wasze chutliwe kobiety, nawykłe do ciasnych poruszeń się wewnątrz? Czyż przypomina ta zazdrość lęk Otella o czystość Desdemony? Czyż nie szukacie podobnych przyczyn swej agresji, jak ta jej feralna chusteczka? Czy wasza chwiejność nie ma niczego wspólnego z ontologicznym wahaniem Hamleta?
Nie dość, że dostał wpierdol, to stracił portfel.



Ci dwaj, którzy napadli na niego w korytarzu do toalety, działali profesjonalnie. Nie miał szans. Jeden celny cios załatwił sprawę i tylko szacunek dla wieku nie kazał im dokumentnie gościa zdziesionować. W mig zdjęli z niego marynarkę z komórką i portfelem. Już mieli opuszczać Milesa, gdy zauważył ich dziarski prawicowiec.
- Ejże! - krzyknął Łukasz, kierowany obywatelskim odruchem.
Kolesie dali w długą po schodach. Pisowiec zawrócił do stolika i wziął wafel piwny. wybiegł za złodziejami, podniósł go tak wysoko, żeby był widoczny z daleka, i wrzasnął:
- Stać, a-be-wu!
Co mieli zrobić młodzi kryminaliści? Co mieli zrobić, skoro prawo zamanifestowało się przed nimi w pełnym majestacie? Co mieli zrobić? Zatrzymali się. Przypadkiem opodal przechodził patrol policji. Prawicowiec doprowadził do niego dwóch przerażonych gówniarzy. Teatrolog przytomnie później zeznał, że marynarkę i dokumenty gdzieś zgubił, nos sobie rozbił o schody w inteligenckim amoku, a w czasie zatrzymania dwóch chłopców sumiennie wiązał sznurowadło.
Gdy policjanci oddali się innym czynnościom, stałem chwilę z teatrologiem i prawicowcem, który cmokał z zażenowania. Jego bohaterska postawa nie wywołała żadnej reakcji funkcjonariuszy.
Rozstaliśmy się w chwili, gdy starszy pan rozpoczął swoją kolejną tyradę, wielką retoryczną wyprawę w nieznane:
- Zauważcie, moi mili, w jaki sposób zmieniają się wyrazy, gdy wymówi się po nich przymiotnik „teatralny”. W jak magiczny sposób zmieniają swoje znaczenia. Przedmiot przestaje być przedmiotem, ruch ciała i głos przypominają święto. Nawet festiwal, który jest jarmarkiem i złem, od tego słowa pulsuje najszczerszą mistyczną miłością.
Oddalał się i wkrótce stał się tak niewielki jak ziarenko, które czas i niepamięć może od razu zatrzeć lub rozwiać po ulicy.
Jak zwykle świtało.

poniedziałek, 23 maja 2011

To złe, archaiczne i nudne Muzeum Okręgowe

Do napisania tej notki zainspirował mnie wpis na blogu Marcina Gładycha - link. Z początku automatycznie zgodziłem się z jego opinią, ale im dłużej zacząłem się sprawie przyglądać, zmieniłem zdanie.

W środę byłem na 150-leciu Muzeum Okręgowego. Podsekretarz stanu w ministerstwie kultury i zarazem generalny konserwator zabytków wręczył najciekawszym krajowym inicjatywom wystawienniczym branżowe nagrody, a muzealników z okazji ich święta udekorował medalami i odznakami.

W latach 70. spędziłem na szczęście tylko dwa lata, ale po tym, co wydarzyło się w środę, mogę sobie wyobrazić, jak wyglądały wówczas oficjalne ceremonie państwowe. Zaczynało się od wystąpień tuzów i bonzów, którzy wytrwale porządkowali oficjalną fikcję. Toruńska uroczystość trwała półtorej godziny, z czego ponad połowę czasu ukradli rozmaici urzędnicy i politycy, którzy na wstępie zawsze dziękowali gospodarzom i przedmówcom, nakreślali ogólnie tematykę spotkania, zdawkowo udowadniali tezę, że muzealnictwo to jak najbardziej zaszczytna część polityki historycznej i najważniejszy oręż w obronie polskiego dziedzictwa narodowego.

Po tych zaklęciach przyszła pora na dekoracje laureatów: wywoływali ich piątkami, niechlujnie i hurtowo. Nie mam żadnych wątpliwości, że dla wielu muzealników – kustoszy i starszych kustoszy, konserwatorów i starszych konserwatorów, adiunktów, starszych i młodszych dokumentalistów, referentów, kwalifikowanych opiekunów ekspozycji, asystentów muzealnych i starszych asystentów, rzemieślników, pomocników i specjalistów – to był najważniejszy dzień w dotychczasowej karierze zawodowej. Bardzo możliwe, że niejeden z tych pracowników wybierze się w zaświaty z medalem przyznanym mu przez ministra kultury.

Połowę sali - bliższą pierwszemu rzędowi, który zajęli panowie oficjele – wypełniali również panowie w oficjalnym stroju, równie oficjalnie reprezentujący różne instytucje muzealne. Druga połowa to byli pracownicy toruńskiego muzeum: nieco onieśmieleni galą cicho gratulowali sobie sukcesu, z niepokojem oczekiwali na znajome brzmienie swojego nazwiska, które zagłuszały coraz bardziej znudzone rzędy panów w oficjalnym stroju. I jakoś zrobiło mi się smutno, gdy patrzyłem na tych szeregowych muzealników, którzy tego dnia wyjątkowo przyszli na galowo do pracy. Wielu z nich nie potrafiło powstrzymać wzruszenia, gdy w kolejnej piątce czekali na resortowe odznaczenie.

Wiem, że Muzeum Okręgowe w Toruniu w czasie swojego jubileuszu jest instytucją silnie podzieloną. Pracowników poróżniła sprawa oskarżenia dyrektora tej placówki o mobbing. Szef muzeum przegrał kilka procesów w sądzie pracy. Zasłaniając się poważnym remontem Ratusza Staromiejskiego, nie wpuścił do instytucji inspekcji pracy, która zamierzała rozesłać pracownikom anonimowe ankiety mobbingowe. Miał do tego pełne prawo.

O mobbingu napisała „Gazeta Pomorska” - link. Usiłowałem się dowiedzieć, jak wygląda codzienność w największej toruńskiej instytucji kultury, która zatrudnia 120 pracowników. Ktoś z nerwicy schudł 10 kilogramów i przeszedł długą psychoterapię, ktoś ma depresję i myśli samobójcze, ktoś ma problemy ze snem, ktoś specjalnie zaszedł w ciążę, aby uciec z muzeum na urlop macierzyński. Horror.

Gdyby nie kilku odważnych whistleblowerów z muzeum nikt by tej sprawy nie poruszył. Prezydent Torunia w ogóle się tym nie zajął – jego reprezentanci w wypowiedziach dla prasy wyraźnie zaznaczyli, że Michał Zaleski nie będzie ingerował w kompetencje dyrektora MOT. Prezydent, nie zabierając głosu w sprawie muzeum, złamał obietnicę daną swoim wyborcom: miał osobiście zająć się kulturą.

Komisja kultury w radzie miasta poświęciła sprawie siedem minut.

Tyle:


I tyle:


Wiceprezydent Torunia Zbigniew Fiderewicz skomentował to w „Pomorskiej” tak:

Myślę, że nie jest to temat, którym powinna się komisja interesować. Doniesienia prasowe nie są powodem, żeby komisja poświęcała im czas.

Wielkie szczęście, że aby zostać wiceprezydentem miasta, nie trzeba mieć mandatu społecznego.

Brak reakcji władz Torunia w ogóle mnie nie rozczarował. Najgorsze jest to, że problem z mobbingiem w MOT nie doczekał się komentarza młodego środowiska artystycznego, które lubi dyskutować o kulturze na barcampach, zawzięcie demonstrować swoją pojedynczość na nudnych nasiadówkach, pisać sążniste opinie do gazet pełne naiwnej socjologii. Okazuje się, że Inicjatywa Kulturalna potrafi walczyć jedynie o własną sprawę i że raczej daleko im do solidarności z takimi tam zwykłymi wicekustoszami i wicedokumentalistami, którzy siedzą sobie wygodnie na dupie w postkomunistycznym molochu, parzą sobie kawkę i robią się na podstarzałe tipsiary.

Dlaczego środową oficjałkę nie przerwało burzliwe wystąpienie miejscowych performerów, którzy protestują tylko wtedy, gdy karty są rozdane i nikomu nic nie grozi? Dlaczego nikt nie założył specjalnego wydarzenia na Facebooku? Dlaczego grupa spiskowców nie pokryła zapuszczonych budynków na Starówce karykaturami dyrektorów, prezydentów i radnych? Panie i panowie, gdzie jest wasz lewicowy altruizm? Gdzie jest wasza troska o ludzi pracy?

Inicjatywo, wygraliście eNeRDe, wygraliście strategię kultury, wygraliście kilka drobniejszych spraw. Wasza wrażliwość kończy się w miejscu, gdzie kończą się wasze interesy. Od środy toruńska kultura ma dla mnie twarz 50-letniej kobiety, która trzęsącymi się dłońmi dotyka małej kasetki z medalem, a jej tłuste okulary powoli zalewają łzy.

czwartek, 19 maja 2011

Dlaczego wystarcza mi pięć godzin snu

Tak to jest, jak pojedyncza myśl postanawia przetrwać, ucieka z miejsca, w którym inne myśli przez noc umarły. Wędruje poprzez dalekie zaśpiewy, akcenty i nieznane prozodia, przez kalifaty, emiraty, wszelkie upadłe mocarstwa. Błądzi po omacku, ale dotykając przedmiot po przedmiocie, na wszystkim zostawi swój znak. Jak śmierć. Mylą się jej religie, mitologie i cytaty. Wraca nieustannie do tych samych myśli, do językowych i tematycznych obsesji. I odkrywa w nich nowe przestrzenie.



Sen to higiena mózgu. Sny o Toruniu w Olsztynie. Sny o Olsztynie w Olsztynie. Sny o rodzicach, ale ktoś nieustannie myli się w obsadzie i w ich miejsce daje statystów.

Jadę samochodem, ale przypomina mi się, że nie umiem; samochód okręca się wokół latarni, słychać ciągły klakson i CC Catch, umieram przygnieciony prześcieradłem. Biesowo, w którym wychowywał się mój ojciec – uciekam na wysokie kościelne ogrodzenie przed natarciem stada nosorożców. Napad w olsztyńskim okrąglaku na lombard, w którym sprzedałem kiedyś zalany wodą zegarek – facet strzela do mnie w plecy, upadam, udaję martwego, choć za chwilę to aktorstwo i tak nie będzie miało znaczenia. Pomyliłem klatki i znów jestem na obcym korytarzu w bloku przy Dworcowej 46 w Olsztynie, gdzie niegdyś mieszkała babcia. W windzie po ścianach płynie woda, jest noc i wszystkie drzwi do mieszkań są otwarte. Ostrożnie pukam do suszarni pachnącej suszą i krochmalem. Jest błogo. Ale nagle znajduję się w piwnicy, rozjaśnionej lekko odległym światłem. We wszystkie pułapki dały się złapać tłuste szczury.

Prezydent, jest spotkanie z dziennikarzami, podaję mu rękę, mijają długie sekundy, choćbym nie wiem, jak bym się starał, nie mogę się oswobodzić. Rzeczniczka prasowa chodzi boso po dywanie. Jak śmie chodzić boso po moim mózgu? Jak śmie beztrosko przechadzać się z jednego jego końca na drugi?

Nagie są tylko te kobiety, których nie znam. Krótkowłosa wysoka blondynka, kocham się z nią do nieprzytomności w szybie wentylacyjnym więziennego levela Unreal Tournment.

Przemawiam na podwyższeniu w Auli UMK, ktoś, aby mnie wytrącić z równowagi, wysypuje na schody całą torbę piłeczek pingpongowych, biegam po sali i łapię te piłeczki. Basista Behemotha w pełnym scenicznym makijażu opowiada mi o śmierci Nergala, maska powoli z niego spływa, maże się jak baba, łuszczy się i tłuszczy. Ktoś do mnie dzwoni, podnoszę telefon i widzę „Barack Obama” na wyświetlaczu, odbieram i uśmiecham się: „No, no, gratuluję!” Idę po łące niedaleko mojego domu w Olsztynie, jest błysk na horyzoncie, ciepłe powietrze delikatnie owiewa moją twarz. Nie ma już miasta.

Napęd hybrydowy, który spala tłuszcz Kubicy. Muzułmańskie Chiny. Słuchawki od ajpoda w uszach bezdomnego. Dyskretny makijaż pod oczami żebraczki. Napięcie powierzchniowe unosi święte kroki Chrystusa. Odssysam sobie tłuszcz z brzucha, ale cycki sobie zostawiam. Golę głowę, ale nie mam żadnych fajnych blizn.

Sen, w którym powoli rozwijam skórę z palca. Wewnątrz jest mały nadpalony patyczek. Albo ten sen, gdy wchodzę do Milesa, siadam w ulubionym krześle niedaleko baru, zdejmuję ulubioną bluzę i z przerażeniem zauważam, że ręce są pełne ran. Wszystko się wydłuża, wszystko trwa wieczność i nie daję sobie rady z grawitacją, która w ręce trzyma bluzę. Nie daję sobie rady z gęstym powietrzem, które więzi moje ręce. A wszyscy się na mnie patrzą, cały klub, a ja cały w ranach, cały skrwawiony, pokryty rybim cellulitem. I wszyscy patrzą się na mnie, a patrzą wściekle.

środa, 18 maja 2011

Byleby tylko nie pisać nic o poezji


Majowy Buum Poetycki był dla mnie tak intensywnym wydarzeniem, że w zasadzie nie miałem siły, aby go na bieżąco komentować. Trwałe uszkodzenie mózgu, zostały tylko strzępki wolnych narracji. Dziesiątki puszek z napojami o smaku osłonek na lekarstwach, wtorek ze slamem i „Purple Haze”. Środa z imprezą do ósmej nad ranem, czwartek ze sprintem do pierwszej. Problem z utrzymaniem kartek z notkami biograficznymi. Ktoś po imprezie spał na cmentarzu, ktoś spał w dziwnym pokoju za lodówką – gdzieś w tajemniczym mieszkaniu na Mickiewicza, ktoś uciekał z Torunia na stopa, ktoś zasiedział się u nas na tydzień. Będą dwa rozwody, było jedno burzliwe rozstanie, będzie jedno wesele. Przegrałem w szachy ze skinheadówą. Przegrałem w kilku setach z obiecującymi lewicowymi politykiem. Dowiedziałem się, że największym tabu w teatrze dla najmłodszych dzieci jest ogień i ciemność i dwukrotnie poza ten zakaz wykroczył teatralny projekt Michała Tabaczyńskiego. Hotel Kosmos, Ser Charles i Jesień to zjawiska. Woźniak, Grzebalski, Bromboszcz i Podgórni to geniusze. Chore chory sny na kacu, które kiedyś tu opiszę.

wtorek, 10 maja 2011

Buum byłby OK, gdyby nie poeci

Trwa Majowy Buum Poetycki w toruńskiej Od Nowie. Festiwal literacki to mordęga. Podejrzewam, że Od Nowa ma znacznie mniej problemów z teatrami poszukującymi, eksperymentalnymi jazzmanami, wiecznie pijanymi i dlatego przewidywalnymi bluesmanami niż z poetami. Poeci pracują solo i na ogół na nikogo się nie oglądają. Nieustannie trzeba za nimi chodzić: wytłumaczyć, gdzie w Toruniu mieści się dworzec, gdzie na dworcu jest postój taksówek i która taksówka dowiezie ich najtaniej na Bielany. Potem wpadają na pomysł, że jednak najpierw odwiedzą hotel i coś zjedzą. Wiadomo, podkład węglowodanowo-tłuszczowy dobrze wpływa na wieczorną ściśle alkoholową dietę. I znów trzeba im tłumaczyć niezbyt zawiłą geografię Torunia. Przyjeżdżają do Od Nowy delikatnie spóźnieni i od niechcenia czytają przez dziesięć minut swoje teksty, za co dostają kilka stówek. Nie ma prostszej roboty – jej jedynym mankamentem jest to, że trzeba ją wykonywać osobiście. Gdy dostają rachunek, udają zdziwienie różnicą między brutto a netto.

Gdy wypiją, ich lista życzeń i pretensji się wydłuża.
Mogę pić swój? Nie ma kuponów? Nie ma lecha? Zamówisz pizzę? Masz zapalić? A załatwisz? Gdzie tu można tanio zakutasić? Gdzie jest bar dla gejów? Nie ma bardziej otwartego? Gdzie się podziała ta blondynka, która siedziała obok tej brunetki, no wiesz tej grubej? Zamówisz mi taksówkę? Gdzie jest hotel? Idziemy chlać?

O dziwo, ostatnie edycje Buumu udowadniają, że poeci i alkohol to mit. Tylko raz nie było lekko, gdy redaktor pewnej gazety doprowadził się do tak granicznego stanu, że mieliśmy problemy z wyciągnięciem go z CWC. Rzygał przy: ławce przed Ratuszem, stoiskach z kwiatami, schodach Groty, psie Filutku. Przy kasynie na ul. Chełmińskiej powiedzieliśmy mu, że postój taksówek jest tuż tuż, więc niech teraz wyrzyga się jak dobry chrześcijanin. Posłuchał.

Większą zadymę zawsze robiła publiczność, która szybciej rozprawiała się z alkoholem i wpadała w nastrój: „Ach, przerwijmy tę liryczną farsę”. Zbuntowany lokalny poeta zapytał redaktorów „Ha!-artu”: „Dlaczego jesteście jebanymi lewakami?” Konjo dostał od fanki niezidentyfikowany krzak. Pewna historyczka sztuki z juwenaliowym koszyczkiem warzyw na głowie przeczytała wiersze jednego z zaproszonych gości, bo organizm nagle odmówił mu współpracy.

Teraz jest spokojniej. A może to po prostu kwestia wieku, że już trochę wyrosłem z imprez literackich?

Wróćmy do czasów, gdy za Buum odpowiadali jego pomysłodawcy:

Waldemar Ślefarski


Miłka Malzahn


Przynajmniej sto lat temu wystąpiliśmy na Buumie pod szyldem „Undergruntu”. Nie zamierzaliśmy kupować alkoholu u nazistów w barze. Za piwo liczyli sobie pięć zeta. Rozbój. Wnieśliśmy za to kilkanaście czteropaków specjala z żabki i bezczelnie paradowaliśmy z puszkami przed zastępami ochroniarzy. Gdy tylko się przyczepili, mówiliśmy: - Nazwisko nr 1, nr 2, nr 3 na liście.

Od Nowa była nasza. Przed występem trochę przeszarżowaliśmy z alkoholem. Naczelny wypił pięć piw w pół godziny i nie kontaktował. Ja w tym czasie wypiłem trzy, ale lepiej nie wyglądałem . Wydawca był cieniem człowieka po wcześniejszej imprezie. Konferansjer wypił sześć piw i chyba coś zapalił, bo znajdował się w lepszym świecie. Nasza zasada numer jeden brzmiała: z mediami rozmawia najtrzeźwiejszy. Zawsze padało na mnie. Później znajomi opowiadali mi, jak mrużąc oczy od lampy, opowiadałem TVN24, że musimy dzielić się dobrem, a bydgoskiej TVP, że między poetami panuje nienawiść metafizyczna i że ze wszystkich poetów najbardziej nienawidzę brata.

Pamiętam, że wtedy studencka rozgłośnia radiowa pomyślała, że fajnie byłoby przygotować nietypowy materiał z festiwalu. Dostaliśmy pałki i magnetofony, aby nagrać gości. Zadaliśmy im trzy pytania. Na wszystkie odpowiedzią był tytuł naszego Pisma i nasze nazwiska. Wydawca Paweł zagrał nam „Lou Reed is OK”, slemiarz z Krakowa zasnął w czasie wywiadu, poeta Krzysztof z Olsztyna nazwał pewnego olsztyńskiego poetę z litewska Chujowskasem. Nic wielkiego. Później oczywiście zaczęliśmy robić szczere rozmowy z samymi sobą. Na zczęście ocalały tajne minidyski z imprezy, które postanowiliśmy ujawnić w wypadku, gdyby nasi rozmówcy zaczęli nas szantażować.

W środę i czwartek pojawię się w Od Nowie i będę grzeczny. To będzie pierwszy Buum bez papierosów. W konferansjerce mogą się pojawić zatem nieprzewidziane lagi.

Program można znaleźć na stronie klubu Od Nowa

niedziela, 8 maja 2011

16 maja rozpęta się krzyżacka zawierucha

Może pojawić się szalone podejrzenie, że notkę o space-operze z Toruńską Agendą Kulturalną w roli głównej pisałem w akcie jakiejś tajemniczej prekognicji albo w przypływie tzw. intuicji dziennikarskiej, którą mniej zabobonni żurnaliści nazywają „nosem”. Cóż, ja wolę to nazwać profesjonalizmem.

Gdy sobie swawolnie fantazjowałem, jakby to było świetnie, gdyby TAK na podstawie mojego pomysłu zrealizowała space-operę na temat swoich burzliwych losów, nasi działacze kulturalni zaimportowali do Torunia rock-operę „Krzyżacy”. Dzieło jest epickie, bizantyńskie i z pewnością zachwyci znudzoną toruńska publiczność, zwłaszcza że wszędzie, gdzie się pojawiło, zbierało dobre recenzje. Autorzy tego widowiska skroją toruńskiego podatnika z 250 tys. zł. Gagarin – wyrób multimedialny rodzimej produkcji – był droższy o 50 tys. Można się zastanawiać, po jaki penis w Toruniu organizować kolejny spektakl plenerowy, który przekracza budżet niejednego festiwalu, ale wolę skupić się na innej sprawie.



16 maja Maciej Silski będzie Zbyszkiem, Paweł Kukiz - von Jungingenem, Artur Gadowski - Jagiełłą, Marcin Balcar - Jurandem ze Spychowa. Szalenie nie cierpię rozpaczliwych zabiegów marketingowców, którzy starają się ten kolejny dżob i wykon zareklamować jako wielkie widowisko pełne gwiazd.

Zaśpiewają zapewne „Under den Linden”, czyli „Pod Lipami”, ale ciężkimi głosami z niedbale rzuconym krzyżackim tandaradei. A to taka ładna pieśń:


To nie są gwiazdy pierwszej jasności. Artur Gadowski z IRA ostatni hit nagrał przed stu laty. Później ten wokalista polskiej odpowiedzi na brutalny i krwawy Def Leppard zmienił styl – obciął i rozjaśnił włos jak pan Bongiovi. I było jeszcze gorzej niż gdy śpiewał, że jego Radom to te same ulice i kolejka po pracę. Albo coś w tym stylu.

Sposobem Pawła Kukiza na dogasającą karierę jest polityka – a to wesprze podejrzanych brunatnych chłopców z Narodowego Odrodzenia Polski, a to rzuci jakąś luźną myślą na temat Smoleńska, że miał być na pokładzie prezydenckiego Tu-154. Jego czas minął, po tych wypowiedziach nikt go nie zaprosi do „Dzień dobry TVN”.

Kukiz na pewno nie powróci do formy, kiedy nagrał hit mojego biwaku w siódmej klasie:


Maciej Silski zwyciężył w „Idolu” ze Sławkiem Uniatowskim. Mimo że w programie zaprezentował się bardzo przyzwoicie, kariery nie zrobił. Chyba że karierą nazwie się otwieranie kolejnego lokalnego brancza marki Tesco w Wypiździejewie, gdzie na koncercie bawi się niemowlę, całkowicie pijany menel, a dwoje alternatywnych dziewcząt z wojskowymi plecakami z naszywką Nirvany skacze sobie gdzieś w kątku - na tyle wysoko, na ile pozwalają im ciężkie wojskowe buty.

Wspaniałą historię o Balcarze i Dżemie opowiedział mi przed stu laty Waldek Ślefarski z Kuśki Brothers. Pewnego razu mieli zaszczyt występować przed blues rockową legendą na zlocie motocyklistów. To niezwykle trudna publiczność: niezbyt trzeźwa i niezbyt cierpliwa. Większość ze zlotowiczów już w drodze jest tak pijana, że trzeba tworzyć dla nich dość szczególny konwój – na jego brzegach jadą najtrzeźwiejsi, w środku ci w stanie najgorszym. Czasami polskie drogi zaskoczą motycyklistów jakąś delikatną serpentynką i panowie w swoich indywidualistycznych sercach muszą gwałtownie odnaleźć kolektywnego ducha, aby pechowi bracia nie skończyli przygody w rowie.

Kuśka drżała na myśl przed tym koncertem. Po występie podszedł do nich facet, który wyglądał na herszta chromowanej zgrai i z akceptacją poklepał wszystkich muzyków po plecach. Dżem nie miał tak łatwo. Gdy tylko Balcar zaczął śpiewać największe świętości tej rockowej bandy, zaczęła się zadyma, której nawet wytypowani z tegoż środowiska ochroniarze nie byli w stanie powstrzymać. Panom nie podobał się nowy wokalista. Kazali mu zejść ze sceny i sami chóralnie wykonywali utwory do tekstów Ryszarda Riedla.

Konjo kiedyś opowiadał o koncercie Ich Troje dla pracowników stacji benzynowych Aral – szczere pole, scena wielka jak dla U2, pełne zaangażowanie Wiśniewskiego, który wspinał się z doklejonymi skrzydłami na telewizyjne krany, a na widowni 40 smutnych wąsatych facetów z osobami towarzyszącymi, osuszający powoli kufle darmowego piwa. W takich widowiskach ukrywa się jedno ryzyko: może nie dopisać pogoda i nikt nie przyjdzie. I całe to krzyżackie mambo dżambo – bieganie z plastikowymi mieczami z krzyżami na plecach - na nic.

Niektórzy torunianie zapewne lubią kurs, jaki przyjęła nasza zbiorowa rozrywka. Zawsze się może zdarzyć, że ktoś odświeży inne niemieckie pieśni ze średniowiecza i wykona na przykład tę o wydawaniu halerzy na wodę i groszy na wino.



Kiedyś Motoarena będzie miała swojego Führera.