czwartek, 6 września 2012

Jak to było z tym "Undergruntem"



Na imprezach "Undergruntu" pojawiali się goście z Olsztyna. Raz wzięty olsztyński prozaik postanowił kupić sobie trochę piwa na drogę w Iławie. Gdy wbiegł na peron, jego pociąg właśnie odjeżdżał, a wraz z nim dokumenty, bilet i reszta kasy. Historia milczy, jak udało mu się dotrzeć do Torunia na festiwal.

Zasada była jedna: poeci z Olsztyna muszą czytać pierwsi na spotkaniu. Źle jest od samego początku, ale woleliśmy nie wyobrażać sobie sytuacji, kiedy mieliby czytać w finale.

Robert Ostaszewski, gdy prowadził festiwal Proza Północy, usiłował rozerwać publiczność konkursami, w których nagrodą były książki. Zwycięzcy byli obrzucani nową prozą polską. Ostaszewski, co należy podkreślić, był konferansjerem. Z dziesięciu metrów potrafił ustrzelić polonistkę.

Aleksander Madyda z toruńskiej polonistyki dostawał na ogół dwa egzemplarze. W pierwszym nas recenzował – podkreślał wszelkie błędy w tekstach, zaznaczał uwagi na marginesach i zwracał go redakcji. Drugi podobno lądował u niego na półce.

Z propozycją pisania do nas felietonów zadzwoniliśmy z Mariuszem Gajkowskim do Jacka Kuronia. Zgodził się wstępnie, ale powiedział, że jest tak schorowany, że jego żona będzie musiała i tak to wszystko przepisywać. Uczulił, że negocjacje będą długie, ciężkie i skazane na niepowodzenie. Nie negocjowaliśmy.

Tak wyglądał nasz awanturniczy debiut – grudzień 2000.



Dużo grafomanii i wygłupu. Mariusz źle akcentuje i mówi głupoty. Filip robi dziwny szoł jako konferansjer. Wojtek czyta tysięczny wiersz o seksie. Magdalena Dampz mówi o tym, że kozaki zerżnęła z niej Bridget Jones. A gra i śpiewa Maciej Duszyński. Cóż, mieliśmy 20-21 lat. Niektórzy mieli się gorzej.

Radio Sfera postanowiło uczynić Mariusza i mnie reporterami. Mieliśmy zrobić reportaż z Majowego Buumu Poetyckiego. Złapaliśmy może z pięciu gości. Paweł Dunin-Wąsowicz śpiewał piosenkę o Lou Reedzie, poeta olsztyński nazwał drugiego poetę olsztyńskiego "Litwinem Chujowskasem”. Wszystkim zadawaliśmy pytania, w których odpowiedzi brzmiały (kolejno): „Undergrunt”, „Undergrunt”, bracia Giedrysowie. Nieco inaczej wyglądała rozmowa z Radkiem Łukasiewiczem z Pustek, który opowiadał mi o tym, jak działa dziwne urządzonko, które coś tam, coś tam indukuje i gitara miło brzmi. Później zmęczyła nas praca reporterska i zaczęliśmy robić wywiady sami ze sobą. Sprzętu nie zgubiliśmy, minidiski gdzieś na szczęście przepadły.

Raz na okładce wydrukowaliśmy nie te nazwiska, co trzeba. Łamacz wlał nazwiska poetów, których zaprosiliśmy do następnego numeru. Lekturę każdego wydania zaczynaliśmy od wyliczenia błędów, w pewnym momencie krótka ramka z przeprosinami i sprostowaniami stała się odrębną stroną.

„Fa-art” nazywał nas „literackimi hunwejbinami”. Rozrabialiśmy. Generalnie cały czas wokół nas były jakieś dziwne kwasy. Znęcaliśmy się nad słabszymi od siebie.

W tych dawnych dzikich czasach nikt za bardzo nie wiedział, czy nie wypada nie odpowiadać na maile. Odpowiadali więc wszyscy: niezależnie, czy byli Mrożkiem, czy profesorem z Krakowa. Niektórzy nie wiedzieli, jak nas kulturalnie spławić i wysyłali nam teksty. Zdobyliśmy czołówkę polonistyki: Czaplińskiego, Śliwińskiego, Jarzębskiego, Balcerzana.

Najgorzej wspominam pierwszą schizmę redakcyjną, kiedy z pisma odeszli Wojtek i Marcin Cielecki. Uparliśmy się z Mariuszem, że powinniśmy puścić kilka tekstów, o które w rzeczywistości nie było warto walczyć. Przekonaliśmy ich, ale postanowili więcej już z nami nie pracować. Wojtek wrócił do redakcji w czasie słynnego przewrotu pociągowego, kiedy Giedrysy obaliły redaktora Gajkowskiego, pozostawiając mu funkcję prezesa. Marcin wybrał dzikie i samotnicze życie poety bez pisma. I wyszedł na tym bardzo dobrze.

Najwięcej błędów popełnia się w czasie korekty.

Naszym najbardziej kosztownym wybrykiem było wydrukowanie zdjęć śrubek i nakrętek na najdroższym papierze na świecie. To pochłonęło chyba z 1/3 kosztów druku jednego z numerów. Zrobiliśmy to, bo mogliśmy tak zrobić.

Nakład każdego numeru "Undergruntu" ważył ok. 800 kg.

Byliśmy pionierami książkowego piractwa, zamieszczając tłumaczenia z elegancką formułą: „All the possible efforts have been made to contact with the copyright owners...”

Gości przyjmowaliśmy na ogół w łóżkach, to znaczy: w łóżkach leżeli redaktorzy, petenci siadali w ogrodowych krzesełkach. U starszych czytelników budziło to zrozumiałą panikę.

Regularnie pojawiał się u nas opiatowiec z chorą nogą i młody poeta, który skończył w szpitalu w Świeciu, gdzie wywołał bunt. Nauczyliśmy się zamykać drzwi na klucz po tym, jak w środku nocy z Milesa przyszli do nas amatorzy poezji dworskiej.

Stażystki chciały u nas zdobywać zawód.

Mariusz kiedyś otworzył drzwi kolesiowi w garniturze, który przyniósł wiersze swoich pracownic. Panie najęły się jako panie do towarzystwa. Rymowały. Nie wydrukowaliśmy, choć Mariusz trochę się bał, że zaraz ktoś przyjdzie odpiłować mu nogę.

„Undergrunt” nie pomógł nam w studiach, raczej rozkosznie nam w nich przeszkadzał. Bycie redaktorem młodego pisma literackiego chyba nigdy nie było sexy. Pewien wikary z podiławskiej wsi przeleciał w naszej redakcji studentkę chemii. Bez naszej wiedzy.

W siedzibie redakcji w dziwnych okolicznościach znalazły się: uliczny śmietnik (ale wypucowany), krzesełka barowe, dziesiątki skomplikowanych formalnie kufli z piwem (chowaliśmy je, gdy na imprezie pojawiali się barmani), mosiężna tabliczka z napisem „Konsulat honorowy Republiki Czeskiej”, a także ulubiony fotel nieznanego nam psa, po którym redakcja długo leczyła się z napaści pcheł. Poza tym było zimno, okna zakrywaliśmy kocami, na środku pokoju przez kilka miesięcy stał odkurzacz – nikt przez ten czas go nie ruszył, bo to groziłoby odkurzaniem.

Zanim właściciel kamienicy, w której mieszkaliśmy, został popularnym mecenasem toruńskiej kultury, postanowił rozprawić się z plagą pijaków szczających mu na wycieraczkę i drzwi wejściowe. Pod drewnianą podłogą przeciągnął odsłonięte kable z prądem, które raziły prądem wszystkich, co postanowili ulżyć sobie w bramie. Ten człowiek przeszedł długą drogę: od instalatora elektrycznego pastucha na kutasy do hojnego dobroczyńcy.

Raz w redakcyjnym pokoju zgubił się pewien znajomy. Kilkanaście minut szukaliśmy jego dzwoniącej komórki pod stertą papierów i ubrań. Znajomy wstał jakiś czas później z tej sterty i sam odebrał telefon. Podejrzewaliśmy, że ten nasz kumpel wzorem Lolka z „Bolka i Lolka” mógłby się zgubić w rękawie kurtki.

„Undergrunt” zakończył się beztrosko i leniwie. Bez kłótni, bez rozdrapywania ran. Miasto dawało coraz mniej kasy, skończyły się studia, zaczęło się bezrobocie, wyjazdy do Anglii.

Długi za ostatni numer spłacały nasze matki.

Za nagranie dziękuję Dawidowi Skoblewskiemu

2 komentarze: