czwartek, 29 marca 2012

Nie bójmy się obciachu

To było chyba z dziesięć lat temu, kiedy spędziłem kilka nocy, bawiąc się różnymi programami muzycznymi. Większość funkcji, oprócz „stereo” i „echo”, zupełnie nic mi nie mówiła. Generalnie pracę do przodu popychały kolejne przypadki. Efektem jest kilka nieco długich brudnopisowych kawałków, które nie boją się żenady.

Na wszelki wypadek ściszcie głośniki, nie chcę wyrządzić Wam żadnej krzywdy.





Perkusję na ogół samplowałem – brałem coś z U.N.C.L.E., Nine Inch Nails albo Heya. Do tego wrzucałem fragmenty z The Cure i syrenę alarmową z Wolfensteina. Grałem do tego na klawiaturze – na jakimś dziwnym programiku midi z płyty z SB Live.



Teraz wiecie wszystko. Hejterów zachęcam do pierwszych psychoanaliz.

środa, 28 marca 2012

Fatalne zauroczenie


Toruń to dziwne miasto. Z roku na rok przekonuję się, że coraz mniej je znam. Bez trudu można się w nim zakochać, zauroczenie i namiętność trwają długo. Dopiero później okazuje się, że partnerka jest dość przeciętna, leniwa, raczej pasywna i niewiele daje od siebie. Pierwsze wrażenie sprawiło, że wielu ludzi tutaj zostało, mimo że jest to dość ubogie prowincjonalne miasto w jednym z najbiedniejszych regionów dość biednego kraju.

Największym grzechem jest tu pycha. Już na pierwszym roku studiów zupełnie nie mogłem zrozumieć toruńskiej dumy. Olsztynianie przede wszystkim swojego miasta nienawidzą i raczej z bólem pozwalają sobie na atawistyczne ataki lokalnego patriotyzmu, a tymczasem torunianie dają się pociąć za swoje miasto. Za każdym razem demonstrują swoją odrębność wobec reszty rodaków. Kiedy wybrałem się ze znajomymi do knajpy na mecz Polski z Ukrainą, większość towarzystwa kibicowała w drugiej sali Gollobowi, który startował chyba w grand prix Szwecji. Nawet kiedy Juskowiak przymierzał się do nieudanego karnego, stałem sam wpatrzony w podwieszony pod sufitem telewizor z futbolem.

Od razu wykładowcy wyjaśnili studentom, że Toruń był już stolicą tego kraju – w czasie powstania listopadowego zawiązał się tutaj rząd i ten status utrzymał się przez kilka dni. Ale to się liczy. I gdy ktoś wymienia stolice, i gdy przy Gnieźnie, Krakowie i Warszawie nie wspomni Torunia, mieszkaniec Grodu Kopernika (żałosna dziennikarska klisza, jak Zakopane – zimowa stolica Polski), rozeznany w małostkach historii Polski, zwróci rozmówcy uwagę. Później słyszałem kolejną opowiastkę, że osadę, która stała się później Warszawą, założyli toruńscy flisacy jako punkt skupu runa leśnego. Tego rodzaju mity umacniają dobre samopoczucie torunian.

Miasto, które lubi mówić o sobie, że ma ponad dwieście tysięcy mieszkańców, ale to nieprawda. Miasto, które ma unikalną w skali światowej Starówkę (Toruń ma to na papierze), ale życie się z niej powoli wyprowadza. Miasto, które ma czołowy uniwersytet w kraju, ale studiują w nim głównie olsztynianie, bydgoszczanie, torunianie, grudziądzanie, brodniczanie, lipnianie. Miasto, które walczyło o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, ale nie ma ani jednego niesieciowego sklepu z płytami. Miasto, które sąsiadów nazywa Brzydgoszczą, Czerwonym Włocławkiem, które mówi, że cały urok Grudziądza to linia tramwajowa przez starówkę. Gdy torunianom opowiadałem, skąd pochodzę, odruchowo zaczynali mi współczuć, jakby chcieli mi powiedzieć: „Już, już, daj spokój, wszystko będzie dobrze, jesteś w Toruniu”.

Toruń przypomina trochę takiego starszego artystę, który na ścianie powiesił swoje dyplomy w laminacie, a klasery szczelnie wypełnił pożółkłymi wycinkami z gazet. Gdy ktoś mu przypomni, że całe życie był pacykarzem, odkurza ze złością dyplomy i szasta wycinkami. Konserwatyzm to miasto ma wpisane w swoją dewizę „Durabo”. Zmiany, nawet najmniejsze, kosztują je zbyt wiele. Prezydenta nie zmienia się co cztery lata, bo w pewnym sensie unieważniłoby się wszystko, co przez ten czas to miasto przeżyło. Dobrze jest, tak jak jest.

Miasto jest biedne i będzie jeszcze biedniejsze. Nie ma tu Kulczyków z gestem. W instytucjach kultury rozwija się radosny prekariat, wolontariat jest najlepszą formą zatrudnienia. Kołdra jest zbyt krótka. Znajdą się pieniądze na jednokierunkową ulicę Mickiewicza, nie znajdzie się pieniędzy na wyciągnięcie z biedy jej mieszkańców. Władze miasta są bizantyńskie, spójne i konsekwentne, nigdy nie wyskakują z roli. W orderach spać się kładą i w medalach pieszczą żony. Są męskie, mają lepsze relacje z przedmiotami niż z ludźmi.

Badania sondażowe mówią, że torunianie darzą swoje miasto miłością absolutną i bezwarunkową. Rewolucja w takim stanie ducha brzmi jak zupełna niedorzeczność. Ale gdy kilka razy przeczytamy dwa zdania z klasyczki: „Protest jest wtedy, gdy mówię, że dłużej tego nie zniosę. Opór jest wtedy, gdy kończę z tym, czego nie mogę znieść”, zrozumiemy, że celem każdej rewolucji, choćby nawet przebrać ją w goździki i turkusy, jest głowa władcy.

czwartek, 15 marca 2012

Mój rok z Kontrapunktem



Są bary, w których pije się do alkoholowego zaniku mózgu, ale wychodzi się z nich w poczuciu triumfu, że jednak coś się dokonało, coś osiągnęło. Wizyta w nich jest nagrodą i doskonałym finiszem piątku albo soboty. Te knajpy na ogół nie mają programu kulturalnego, nie szukają chwytów, jak zainteresować sobą nieprzygotowaną i nową publiczność. Po prostu są.

Teatr Wiczy w Centrum Wolnego Czasu przez bite dwa tygodnie mógł nie grać z powodu wyjazdów, a mimo to każda wizyta w tamtym miejscu była mądrym doświadczeniem. Koncertów, wystaw, didżejów i sridżejów nie ściągają, bo nie muszą, takie bary jak Zezowate Szczęście, Tratwa, Desperado i Grota. Po co? Jest tam wystarczająco dobrze, gdy imprezy nie dominuje ze ścian albo sceny jakaś urojona lokalna wielkość. Jest piątek i Toruń wokół nas, więc dlaczego nie spędzić tej nocy w ciekawym towarzystwie? Prosta motywacja.

Z drugiej strony barykady są bary z aspiracjami, które usiłują wyłamać się ze schematu weekendowego pijaństwa. A im usilniej się starają, tym bardziej ich starania wydają się żałosne. Zawsze są za mało modne, za mało chwalone, a przecież mają tak wysokie mniemanie o sobie.

Kontrapunkt działa rok, ale w tym czasie nie zdołał wyrobić sobie tożsamości. Jest rozbrajająco nijaki, programowo bezprogramowy, mimo usilnych starań nadania mu charakteru. Ani to modna kawiarnia, ani popularny klub muzyczny. Jest knajpą środka, bez specjalnych właściwości. Jego jedynym atutem są barmani, doskonale znani zza baru w eNeRDe. Można próbować się tam delikatnie podpić, ale prawdziwe życie jest gdzieś indziej. Trzeba gdzieś przezimować, dopóki w Desperado albo Hippisówce nie pojawią się hard userzy.

W Kontrapunkcie muzyka na ogół po prostu przeszkadza. Lokal nie potrafi się interesująco różnić od innych klubów. Przy barze się nie upijesz, w piwnicy się nie pobawisz, nie porozmawiasz na piętrze. Kontrapunkt jest trochę eNeRDe, trochę galerią sztuki, ale tak naprawdę nie jest ani jednym, ani drugim.

W czasie gdy eNeRDe, z którym Kontrapunkt często konkuruje, nadal się rozwija, lokal niedaleko Krzywej Wieży nie wykonał ani jednego kroku do przodu. Są czasami ciekawe wystawy fotograficzne, ale nie ma ambicji bycia narratorem życia artystycznego w Toruniu. Są koncerty, ale nie spaja ich żadna myśl. Są spotkania pozarządowek, ale bez woli wybicia się na samodzielność.

Kontrapunkt. Ani się w nim upić na smutno, ani świętować. Dobre miejsce na początek imprezy. Najlepiej wytrwały piątkowy wędrowca czuje się na kawałku chodnika przed knajpą, gdzie żaden didżej nie miesza się do rozmowy, gdzie można zajrzeć do wyziębionego wnętrza tego lokalu, oświetlonego jakimś astmatycznym światłem, które specjalnie nie odstrasza ani nie zachęca. I jeśli miałbym szukać słowa, które najlepiej definiuje Kontrapunkt, wskazałbym „przeciętność”. Mimo barmanów, z którymi miło się pije. Mimo znajomych, którzy często odwiedzają to miejsce.

Rok z Kontrapunktem był zaledwie miły i sympatyczny.

wtorek, 13 marca 2012

Kilka marcowych refleksji

1.


Raper Piker – znany mi jedynie z widzenia bywalec klubu eNeRDe - został pierwszym w historii rzecznikiem prasowym Miejskiego Zakładu Komunikacji. Nie wiem, czy gratulować, czy serdecznie współczuć. Gratuluję oczywiście awansu zawodowego, współczuję stanowiska. Od pracowników miejskich przewoźników gorszą sławą cieszą się chyba jedynie strażnicy więzienni. Pracujesz w komunikacji miejskiej, znaczy, że działasz w systemie opresji. Są kanary, są spóźnione autobusy, palące się tramwaje, opryskliwi kierowcy i pasażerowie, którzy niektóre skargi niosą wprost do prasy. Podejrzewam, że większość z nich jest całkowicie uzasadniona – z kontrolerami i kierowcami nie ma żadnych negocjacji. Raperowi Pikerowi prasa nie da chwili spokoju i niestety będzie musiał tłumaczyć swoją spółkę z błędów innych ludzi – zmęczonych kierowców i kontrolerów z firm zewnętrznych.

Dlatego nie dziwię się, że Piker ma korzenie hiphopowe, a nie na przykład rastafariańskie. Istota miejskości to autobusy i tramwaje. Nie ma większego urbanu i industrialu. I rozumiem, że raperzy muszą tworzyć naiwne motywatory - rymują w nich o nieustającej walce ze światem, ciałem i szatanem. Boksują się z wewnętrznym cieniem i pocieszają się, że wszystko będzie dobrze. Piker urodził się sobą i walczy o swoją pojedynczość. Czego się nie robi, widząc codziennie godziny przyjazdów i odjazdów, gdy zacierają się w pamięci numery boczne autobusów i tramwajów?

No chyba że nagra diss na złego pasażera.

UPDATE:
Piker postanowił usunąć z sieci wszystkie sygnowane przez siebie piosenki i zamknął swojego bloga. Google pamięta wszystko, przejrzymy cache i najciekawsze fragmenty zamieścimy np. bezpretensjonalny i szczery wpis "pizza na imprezach to jest to!!!"

2.


Zbigniew Fiderewicz, wiceprezydent miasta, który niegdyś zajmował się kulturą, nie stroni od publicznych wypowiedzi na temat swojego dawnego zakresu obowiązków. W rozmowie z „Nowościami” zamarzyło mu się, żeby sala koncertowa na Jordankach przypominała mediolańską La Scalę i berlińska filharmonię. Niektórzy marzą o urlopie zagranicznym albo o podwyżce, inni marzą o La Scali w swoim mieście.

Rozumiem, że wiceprezydentowi chodziło o warunki techniczne budowanej sali. Nie sądzę, aby Toruń zatrudnił w swojej orkiestrze 128 wypróbowanych na całym świecie muzyków tak jak berliński zespół, albo jak La Scala utrzymywał orkiestrę symfoniczną, solistów, chór i balet. Na razie Toruńska Orkiestra Symfoniczna ma mniej niż pięćdziesięciu instrumentalistów – opłacanych znacznie gorzej niż ich koledzy z sąsiedniej Bydgoszczy.

Na miejscu władz Torunia bałbym się o to, ile w przyszłości wyniosą koszty utrzymania tego budynku. Podejrzewam, że w skali roku przekroczą milion złotych. Do tego jeszcze trzeba będzie zapewne powołać nową instytucję kultury, która z budżetu uszczknie przynajmniej trzy miliony złotych. Do nowej sali może spokojnie się przenieść nasza orkiestra, ale podejrzewam, że przerosłoby ich zadanie skonstruowania wszechstronnego impresariatu, który oprócz cotygodniowych koncertów muzyki poważnej przyciągnie widzów na duży spektakl teatralny albo występ popularnego wykonawcy pop.

I kto tam będzie grał? Toruńskim symfonikom zdarza się grać przy niekompletnej widowni. Poza tym pięćdziesiąt osób – nawet jakby wyczyniało cuda i odnajdywało nieistniejące partytury perkusyjne do oper – nie da rady sobie z kubaturą tej sali.

A Mahlera nie będzie, chyba że muzycy ściągną sobie nuty z chomika.

3.


Nie byłem na „Kac Wawa”, który zrealizował torunianin Łukasz Karwowski. Nie byłem w nowym lokalu po Piwnicy Pod Aniołem. W piątek pewnie zajrzę do Anioła, film sobie jednak odpuszczę. Starczy, że widziałem trailer. Jeśli – jak nakazuje sztuka robienia filmowych zapowiedzi – producenci wyciągnęli z tego materiału esencję, „Kac Wawa” jest bolesnym doświadczeniem.

sobota, 10 marca 2012

Anna Nicole Smith maluje twarz



- This footage is worth money.
- Why? What footage?
- This thing you're looking into.
- It's just a camera.
- Exactly.

Niedobra lala, zła lala.
Lalę trzeba ukarać.
Lala o nim nie mówi.
Lala jest na to za mała.

Lala czuje się przy nim cała z pluszu.
Marginesy zeszytów pokryte jego inicjałami,
pierwsza próba podpisu innym nazwiskiem,
Lalo, to się skończy. Nałożysz na siebie kolejne schody,
kolejne piętra, a w twoich żyłach poczerwienieje łuna.
Obrócisz klucz, jakbyś obracała nóż w ranie.
Zamkniesz to za sobą i zostawisz.

Lalo, a może moja historia?
W tym świetle - kilka niezależnych punktowców
i strobo do ostrego finału - było tak gorąco,
że dusza odklejała się od ciała.
Wąski wilgotny cień ud.
Nie widać blizn po porodzie i uczulenia na lateks.
Chłodny spray na podniesienie sutków zawsze bawi.
To wystudiowana poza, moja lalo.
Tych kolan nie przetarła pokora.
To wyuczone zdziwienie na widok zawartości rozporka.
To ból, moja lalo, gdy masuję łechtaczkę,
jakbym chciała ją z siebie zdrapać, ale rodzę jedynie wodę.

Niedobra lala, zła lala.
Trzeba lalę ukarać.

On odejdzie, lalo. Już, już. Już dobrze. To tylko bajka. Zapomnij.
Za górami za lasami w czarnym czarnym lesie stał czarny czarny dom.
W czarnym czarnym domu mieszkała chora chora dziewczynka.
W dłoniach ściskała przewlekle czarne czarne serce.

piątek, 2 marca 2012

Syndrom sztokholmski



Z początku mogłeś sobie na wiele pozwolić. Myślałeś, że panowie docenią niezależne i krytyczne myślenie, że właśnie dlatego tu się znalazłeś, że byłeś inny, wyróżniałeś się. I z początku tak właśnie było – panowie stawiali ciebie za wzór dla innych członków systemu. Miałeś przestrzeń do działania, mogłeś snuć śmiałe plany i realizować nowe pomysły. Nie było żadnych granic. Byłeś samodzielny w złym systemie – bez jakichkolwiek licencji i warunków. Panowie motywowali cię ciepłym słowem i zachęcali do wytężonej pracy. Drobny błędów nie dostrzegali, błędy zasadnicze zwalali na karb świeżości i niemal młodzieńczego zaangażowania.

Poczułeś się na tyle silny, że chciałeś zaznaczyć swoją pojedynczość w systemie, chciałeś otworzyć go na inne systemy. Żyłeś urojeniami, co w krótki i bolesny sposób panowie ci udowodnili. Twoja twarz przypominała twarze z podręcznika psychologii – przechodził przez nią lekki uśmieszek upokorzenia, który nie chciał się zastąpić żadnym grymasem. Wszystko w twoim ciele wydawało się bez sensu – słowa zamieniały się w zbędne sylaby, gesty należały do kogoś obcego.

Pamiętasz „Wygnanie z raju” Masaccia? Krwawy toruński anioł wskazał ci niegościnne i jałowe ziemie, na których będziesz żył w bólu. Ocalałeś w systemie, ale zasady się zmieniły. Najpierw się brzydziłeś panami, próbowałeś się buntować, nadludzkim wysiłkiem woli walczyłeś o siebie. Przegrałeś. Duma nie pozwoliła ci zrezygnować i odejść. Choć „duma” w tym wypadku to chyba nie jest najlepsze słowo.

Później zacząłeś rozumieć panów. Zacząłeś patrzeć na siebie ich oczami. To, co zrobiłeś, było rzeczywiście złe i spotkała ciebie zasłużona kara. Na miejscu panów postąpiłbyś podobnie, na miejscu panów wyznaczyłbyś sobie dotkliwszą karę.

I teraz gdy powiedzą coś od siebie, gdy zażartują albo krzepiąco poklepią cię po ramieniu, oczy delikatnie zachodzą ci mgłą. A gdy złość panów dotyka kogoś w twoim otoczeniu, modlisz się, aby nigdy mu tego nie zapomniano, aby przyszła złość z przyzwyczajenia skupiała się na nim. Nie stać ciebie na najmniejszy odruch współczucia, jest tylko radość z czyjejś porażki.

Aż wreszcie zauważyłeś, że to była tylko próba. Panowie wyciągnęli dłoń, abyś do nich dołączył, do creme de la creme panów, do ich świętego oficjum, do najbardziej ciasnego kręgu. Zapomniałeś o dawnych upokorzeniach i wątpliwościach, które w nocy wyrywały ciebie ze snu. Jeszcze do nich nie należysz, na razie im asystujesz, ale kiedyś pogardliwym wzrokiem pana spojrzysz na człowieka, którego twarz zakryje maska ze wstydu i paniki.