poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Coraz głupsi torunianie



Nauczyciele się nie liczą i nikt się z nimi nie liczy. Po nauczycielach można jeździć do woli, bo to najbardziej wykształcona i sfeminizowana grupa zawodowa. A kto w tym kraju darzy szacunkiem wykształcone kobiety? Pani od polskiego nie wyleje gnojówki przed sejmem, historyczka nie spali opon pod ministerstwem, a wuefistka nie rzuci śrubą w pałac prezydencki.

Pięć lat edukacji i obowiązek doskonalenia się zawodowego wpisany we wszystkie kodeksy i regulaminy. Nieskończone szeregi młodych i chętnych, którzy tylko czekają, aż zwolni się etat w szkole. 2000 zł na rękę po kilkunastu latach pracy. Śmieszne pieniądze za codzienne schodzenie do ścieku.

Współczuję nauczycielom, którzy nie mogą zbudować autorytetu wśród uczniów, zarabiając po 1500 zł na rękę. Jak małolat ma szanować swojego wychowawcę, skoro ten po odebraniu gruntownego wykształcenia zarabia tyle co kasjer w Tesco? Dlaczego ma szanować człowieka, który wybrał dla siebie zawód bez przyszłości, żmudną i niewdzięczną pracę zamiast kariery? W tym świecie, jeśli nie wyglądasz na człowieka sukcesu, jesteś przegrany.

Toruń ogłosił, że będą zwolnienia w szkołach, cięcie godzin i etatów, klasy po 35 osób w liceach, gimnazjach i podstawówkach. Na ludziach oszczędza się najprościej. Nauczyciele to jeden z niewyczerpalnych zasobów, bo UMK i tak co roku wyprodukuje kilkuset absolwentów z uprawnianiami pedagogicznymi.

No ale gdzie tu znaleźć pieniądze, skoro nie w edukacji? Po co nam asfalt donikąd i przeprowadzane etapami remonty dróg? Po co nam konsultanci i koordynatorzy od niczego, którzy lekką ręką biorą 10 tys. zł miesięcznie? Po co radnym laptopy? Po co nam spółki sportowe? Po co linia tramwajowa do kompleksu Rydzyka? Po co nam nowa skoda? Po co nam dziesiątki rautów z samorządowcami, setki rocznic i opłatków, w makabrycznie prowincjonalnej oprawie?

Fundujemy sobie głupich mieszkańców, którzy oleją koncert w sali na Jordankach i wystawę w CSW, którzy pójdą na imprezę didżeja Fukheda i dadzą komuś w zęby po meczu na Elanie. Będziemy mieli głupie miasto, pełne głupich ludzi z głupimi potrzebami. Jebnąć se piwko w czasie meczu, kima, a później harówa w jakiejś bankrutującej fabryce, która zaraz wyprowadzi się do Chin, albo w biurze, gdzie przez osiem godzin dziennie porządkuje się pustkę.

Możliwe, że złym pomysłem była decentralizacja edukacji. Możliwe, że zepchnięcie szkolnictwa w dół drabiny spowoduje, że rząd umyje ręce, że całą odpowiedzialność za reformy i redukcje zepchnie na samorząd. Rząd nie ma co się bać pinglarzy i lasek z pedagogicznymi kwalifikacjami. Postawi kilka stadionów, które po mistrzostwach będą stały zupełnie puste. A Toruń zażąda igrzysk i jebnie sobie strefę kibica, aby kibolstwo z całego świata za bardzo się nie rozłaziło po strefie UNESCO.

środa, 25 kwietnia 2012

Taki tam byle jaki kwiecień



1.
Młodzi Socjaldemokraci i Młodzi Socjaliści chcieli powstrzymać radnych od przeniesienia tablicy pamięci Juliana Nowickiego z Alei Solidarności w Toruniu. Niczego już raczej nie wskórają, klamka zapadła. Socjaliści posłużyli się jednym celnym argumentem – prof. Mirosław Golon, szef gdańskiego IPN-u, w Toruńskim Słowniku Biograficznym dowodził, że Nowicki nie należał do KPP, jak informuje tablica, a był silnie związany z demokratycznymi związkami zawodowymi zbliżonymi do Polskiej Partii Socjalistycznej.

Na miejscu młodych działaczy raczej pożegnałbym się z tablicą Nowickiego i zacząłbym walczyć o innego patrona. Dlaczego nie Jacek Kuroń? Czy można sobie wyobrazić wyrazistszą postać z lewej strony sceny politycznej w ostatnim dwudziestoleciu?

2.
Toruniu, a co u Pampeluny, naszego dawnego sojusznika i wiernego hiszpańskiego druha? Znowu czeka nas jedynie lipcowa gonitwa rowerowych byków i byle jaka parada? Jeśli to taki mocny związek, jak nam przez lata wmawiano, to dlaczego nie ogłosiliśmy braterstwa albo siostrzeństwa?

3.
Starówka podobno wymiera. Wymiera podobno handel na Starówce. Nie kupię już sobie butów w Deichmannie, po książki będę musiał lecieć do osiedlowego Matrasa. Ludzie zastanawiają się, dlaczego zakład fryzjerski nie jest w stanie się utrzymać na parterze kamienicy, a nikt nie myśli o mieszkańcach tego osiedla. To kilka tysięcy ludzi, którzy wychowali się na Szerokiej, Łaziennej albo Kopernika. Którzy drżą na samą myśl, że właściciele ich kamienic w końcu postarają się ich wykurzyć za pomocą coraz wyższego czynszu i odcinania po kolei prądu, wody i gazu, bo taniej wynająć mieszkanie studentom.

Z maniakalną częstotliwością powraca pomysł ostatecznego rozwiązania: zebrać tych wszystkich meneli i to całe dziwkarstwo na toruńskim Umschlagplatzu i wywieźć gdzieś na ul. Olsztyńską do plastikowych baraków. Z dala od hiszpańskich i niemieckich turystów, bo polska bieda nie mieści się w decorum miasta.

4.



Wiele rzeczy w kwietniu żałuję. Wiele mnie ominęło. Akcja fotograficzna w Kontrapunkcie, Instytut B61, Audiowizje, z nieformalnych urodzin Gładycha pamiętam tylko, że Kombi tak niefortunnie wstała z ławki, że moja końcówka ławki nieco się uniosła i wylądowałem na podłodze z piwem wylanym prosto na twarz. Pomogła mi powstać Olga Bołądź we własnej dostojnej osobie.

No ale tego oczywiście nie żałuję.

sobota, 21 kwietnia 2012

Caroline Wozniacki i jej „Oxygen”



Caroline Wozniacki otworzyła niedawno w Toruniu szkołę tenisową swojego imienia. Inicjatywa jak najbardziej godna pochwały. Jednocześnie chcąc podpromować swoje przedsięwzięcie, zrobiła piosenkę i wideoklip. Zupełnie nie rozumiem, co skłoniło szóstą rakietę na świecie (ach, te dziennikarskie klisze), aby spróbowała swoich sił w dziedzinie, z którą raczej niewiele ma wspólnego.

„Oxygen” to horror pierwszej klasy: piosenka jest tak żenująca, że nawet najwierniejszy fan nie ściągnie tego jako dzwonek, wideoklip jest tak koszmarny, że nikt nie powinien wpisywać go do swojego twórczego dossier. Wozniacki gra w tenisa, spotyka się z młodzieżą, pozuje do zdjęć, daily routine. Ten, kto ją wystylizował do tego wideoklipu, powinien stracić pracę. Dziewczyna wygląda bardzo niekorzystnie. Zespół puszy się i miota, udając, że gra na żywych instrumentach. A wokół Toruń i Bydgoszcz – raczej przeciętnie sfotografowane. I do tego prześmieszny product placement bydgoskiej Pesy. Już widzę, jak skuszeniu widzowie ruszą do naszego sąsiada, aby zakupić sobie skład tramwajowy.

Fabuła filmu wydaje się nieco dziwna. Poznajemy słynną tenisistę, poznajemy jej stalkera (w tej roli nieoceniony Kuba Wesołowski), który kontaktuje się ze swoją idolką za pomocą piłeczek gryzionych przez wilczura. To ma sens.

Największą porażką – darujmy sobie średnią fabułę, smutnego psa, Pesę i Wesołowskiego - jest auto tune. Podejrzewam, że Wozniacki nie grzeszy talentem wokalnym, ale - na litość boską – zupełnie nie wiadomo, jak brzmi jej głos.

Autotune'owy plugin ma wiele możliwości:



Ale podejrzewam, że sesja nagraniowa wyglądała tak:



Mam nadzieję, że nie powstało to za pieniądze podatników. Bo nie powstało? Prawda? Prawda? Prawda?

piątek, 20 kwietnia 2012

Miasto, które ją zawiodło

Znakomity blog literacki ArtPubKultura poprosił mnie o wskazanie swoich ulubionych wierszy. Chciałem dziś napisać coś o Młodych Socjalistach, menelach ze Starówki i Pampelunie, ale zrobię repost i wkleję fragment swojej odpowiedzi na ich kwestionariusz.



1.
-36,6°C

Opowiadałaś mi, że gdy wzdłuż kręgosłupa przebiega dreszcz, to dusza zmarłego przechodzi przez ciało. Aniu, płynie przeze mnie rzeka śmierci.
O tej porze roku bezdomni bawią się w ciepło-zimno. Jest trzecia w nocy i wszystko mi podpowiada: „Połóż się na tym szkliwie. Jest gotowe na przyjęcie twojego ciepła. A kiedy rzeczy wokół ciebie staną się doskonałe, przyjdzie sen tak delikatny, że będziesz bał się oddychać, byleby tylko go nie spłoszyć. I przez sen przejdą mężczyźni z zajęczymi wargami i dzieci, które swoje wodogłowie noszą w rozstępach na piersiach matek. Stare kobiety usiądą ci na kolanach, włożą do gardła język i urodzą trochę czerwonych i żółtych liści”.
Budzą mnie przegryzione wargi. Są gliną, którą mróz spaja w spękane naczynie. Za ogrodzeniem sąsiadów tworzy się jednia psa i chodnika. -36,6°C krąży we mnie jak pęcherzyk powietrza. Spocone palce przymarzają do klucza.

Czasami zdarza się, że ludzie piją. Najczęściej zdarza się to w okolicach weekendu. W weekendy generalnie pije się najlepiej. Najlepiej pije się w piątki, bo można spisać na straty soboty i przeżyć niedziele jako ssak naczelny, kiedy ciało się nie rozszczelnia, kiedy światło lampki nie przypomina cytryny wyciśniętej prosto w oczy.
To był piątek i Olsztyn. W Olsztynie piątki spędza się w oczywisty sposób. Spotkanie było długie i bardzo zimowe, a taksówka zamieniła się beztrosko w trzy szybkie wściekłe psy przy barze. Olsztynianie to naród piątkowych ryzykantów.
Było miło, dopóki nie nadeszła pora wymiany numerów telefonów. Było miło, dopóki nie okazało się, że polski to jednak twój drugi język. I trzeba było wyjść, zostawić wszystkie niegościnne miejsca za sobą, wyjść na mróz, który ścinał wszystkie myśli. I gdy tak szedłeś, rozśmieszając swoimi kolejnymi potknięciami operatorów miejskiego monitoringu, myślałeś, że bezdomni o tej porze roku bawią się w ciepło-zimno, że ciała przymarzają do przedmiotów, a stare kobiety są stare. I rzeczywiście, na chodniku wszystko ci mówiło: „Zbierz siły, ustaw komórkę na pięciominutową drzemkę, będzie ci lepiej, szybciej wrócisz do domu”. Jeszcze pięć minut, mamo.

2.
Z kronik kryminalnych

Utonie i żadna wodoodporna maskara jej nie pomoże.
List w koszuli lekko uwiera w pierś. Pisała piórem.
Specjalnie. Tylko jedno zdanie długopisem.
Nie daliście mi ani jednego powodu, bym została.

Teraz na moście widzi wszystko dokładniej. Ma dziesięć lat.
Nożem wymierza odległość między żebrami. Albo później.
Żyletki ojca leżą nieco wyżej niż sięga jej wzrok.
Winą za pierwsze sprucie skóry obarczy kota.

Wiatr strąca z niej ostatnie słowa, ubiera w szelesty,
fałduje rzekę. Długie, przetłuszczone włosy splotą się
w locie w warkocz. Spopieleją w pamięci surowe
twarze bliskich. Dziecko w niej pokryje zamsz.

Media są bezlitosne dla ofiar. Gdy pechowego montera porazi prąd, portale podadzą w tytule, że „zamknął obwód”. Gdy pechowy kierowca zabił się o 19.25, napiszą, że nie doczekał >Wiadomości<”. Samobójca nie ma na ogół szans, aby dostać się na dobry czas antenowy, main topic na popularnym portalu, papierową jedynkę, bo to niewychowawcze pisać o samobójcach.
Statystycznie 10 dni po każdej głośnej śmierci samobójczej po kraju – w niektórych wypadkach nawet po całym świecie - rozlewa się fala samobójstw. Dlatego na ten temat lepiej codziennie się nie wypowiadać. Służby prasowe policji informują o znalezieniu zwłok i wstępnie wykluczają udział osób trzecich. A prasa musi działać zgodnie z kodeksem. Nie wolno kojarzyć miejsc takich jak np. mosty, wiadukty, przejścia kolejowe, lasy z samobójstwami. Nie wolno zamieszczać fotografii ofiary i jej listu pożegnalnego, podawać metody samobójstwa, mówić: „To była udana próba samobójcza”. Gloryfikowanie próby samobójczej jest niedopuszczalne np. sugerowanie, że prokurator wojskowy chciał ocalić honor munduru, strzelając sobie w głowę.
Ale akurat o tej śmierci milczały kroniki kryminalne. Nawet gdyby przedostała się do prasy, wszystko w niej wyglądałoby inaczej. To nie był most, ale wiadukt kolejowy przed stacją Toruń Miasto. Nie było skoczka, była przerażona dwudziestolatka, która rzuciła się pod leniwie sunący po torach pociąg relacji Malbork – Toruń Główny. Nie ma gorszej śmierci od tej na torach. Przy niej inne samobójstwa przypominają półśrodki. Jest rozczłonkowane i zmiażdżone ciało, nikt nie odetnie pętli, nie rzuci się do wody, nie zatamuje krwotoku, nie wywoła wymiotów. Dlatego musiałem sobie tę dwudziestolatkę wyobrazić w innym miejscu – gdy z triumfem i zażenowaniem z barierki mostu im. Piłsudskiego w Toruniu patrzy na miasto, które ją zawiodło.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Nie bójmy się obciachu (cz. 2)

Muzykom od zawsze zazdrościłem muzykowania, fotografikom - spostrzegawczości, plastykom - kontaktu z przedmiotami, aktorom - świadomości własnego ciała. Za fotografię, plastykę i aktorstwo nigdy się nie brałem. Próbowałem mocować się z muzyką. Moja pierwsza i jedyna gitara nazywa się Mayones i jest tanią polską podróbką Ibaneza. Kiedyś ta gdańska firma produkowała najtańszy sprzęt muzyczny w kraju – dziś pracuje tylko na zamówienie. Z mojej gitary zostały strzępy. Starte progi, zapadający się mostek, trzeszczące humbuckery, nieuziemione wejścia, niedziałający potencjometr.

Kupiłem ją w 1995 roku, zagrałem dziesiątki prób, nie wystąpiłem ani razu na żywo. Gdy zaczynałem z zespołem, który nazywał się Achtundzwanzig Banditen, nie potrafiłem zupełnie grać. Teraz gram w zasadzie niewiele lepiej. Gdy nie mogę zasnąć w nocy, wystarczy, że chwilę się pobawię gitarą i od razu robię się senny. Nie żartuję.

Dziś zamieszczam ostatnie kawałki ze swojej plejlisty wstydu. Oba powstały w jeden wieczór około 10 lat temu. Używałem pianinka z płyty z instalką SB Live!, programu do perkusji zamieszczonego na płytce załączonej do jakiegoś pisemka i programu GoldWave do obróbki wavów. „Disco” jest oczywiście żartem, „Lo” - co gorsza – powstawał zupełnie na serio.

Polecam słuchawki. Ściszcie dźwięk od razu, bo w Soundcloudzie nie ma regulacji głośności.



piątek, 13 kwietnia 2012

Moje życie z Gładychem

Marcin Gładych ma od dziś 49 lat.

Mężczyzna ma tyle lat, na ile wygląda. A Marcin wygląda, jakby w istocie ukończył 49 lat. W latach jego młodości, a pamiętajmy, że wtedy Ziemia była młoda, płaska i kończyła się kataraktami, mówienie o wieku nie było w dobrym tonie.

Poznałem go w czasie jednej z tofifestowych dyskusji w letnim ogródku Teatru Wiczy. Był wtedy Marek Żydowicz, Andrzej Szmak i Jarosław Jaworski. Marcin cały czas nam przeszkadzał. Po spotkaniu podszedł do mnie i delikatnie zasugerował, że rozmowa była do bani. Generalnie przyzwyczaiłem się do tego, że publiczność nie oszczędza w tym mieście żadnych dyskutantów, ale najsrożej obchodzi się z prowadzącymi debatę. Marcin mieścił się w kategorii przeszkadzaczy.

Na domiar złego później zaprosił mnie na wystawę w pubie Grota. To miejsce wówczas kojarzyło mi się niezbyt pozytywnie. Przychodziła do niego dość specyficzna grupa klientów, którą w większości stanowiły toruńskie odpowiedzi na fenomen Paris Hilton, z jedną zasadniczą różnicą: nic nie zarabiali. W pubie podchodził do ciebie koleś, który wygląda na artystę, zachowuje się jak artysta, mówi jak artysta, ale jest jedynie grotowym celebrytą. Nie znałem się na miejscowej giełdzie towarzyskiej, więc sobie z tego towarzystwa otwarcie dworowałem. Później zmieniłem zdanie na temat tego lokalu.

Z Marcinem zdarzyło mi się współpracować. Efektem jest np. scenariusz filmu „Trzy życzenia” na podstawie prozy Rolanda Topora. Szczególnie zadowolony jestem ze sceny z „Leonem”.



Zdarzyło mi się także recenzować jego poczynania. Gdy skrytykowałem „Hakerów wolności”, zadzwonił z pretensją, dlaczego tak delikatnie się z nim obszedłem.

Dziś Marcin porzucił głęboki off i zaczął robić superprodukcję. Na jego Festiwalu Jednego Gościa wszyscy widzieli największe wpadki z planu „Panoptikonu”. Proszę Państwa, film jest świetnie sfotografowany. Myślę, że wielu torunian zdziwi się, jak wspaniale wygląda ich miasto we współczesnym filmie.

Mógłbym w tym momencie napisać, że produkcje i akcje Gładycha zrobiły w tym mieście znacznie więcej niż wszelkie starania o strategię kultury, TAK-i i Turkusowa Rewolucja. Że w jego filmach grają aktorzy wszystkich toruńskich teatrów, pomagają mu muzycy kilku zespołów, plastycy, montażyści, operatorzy nawet ze szkoły Rydzyka. Że łączy ze sobą na jednym planie fanatyków historii i militariów z artystami. Gładych ma dar przekonywania, że warto w coś się zaangażować, mimo że zyski z całego przedsięwzięcia rysują się mgliście, ale warto w to wszystko wchodzić i brnąć głębiej, bo pomysł wydaje się szalony i nie do zrealizowania.

Gładych ma 49 lat i w zasadzie już nic nie musi. Wypalił się jako fotografik, zapewne po „Panoptikonie” zajmie się didżejką albo poezją.

Taka mała rzecz, coś takiego jak pasja, sprawia, że facet w wieku, w którym na ogół kibicuje się z zaciśniętymi pięściami uczestnikom „Familiady”, należy do najbardziej innowacyjnych artystów w Toruniu.

W niedzielę w Kontrapunkcie za darmo będzie można sobie zrobić z nim zdjęcie. Jak z Wałęsą.

A na koniec jego najciekawszy film:

czwartek, 5 kwietnia 2012

Majowy Buum Poetycki nie żyje



W środę dowiedziałem się, że nie odbędzie się XIII Majowy Buum Poetycki w Toruniu. Organizator, czyli klub Od Nowa, będzie zamknięty z powodu remontu i na dodatek nie udało mu się zdobyć pieniędzy na festiwal, nawet na lżejszą plenerową wersję.

To ostatecznie przypieczętowuje koniec literatury w tym mieście. Zostanie tylko chujowy Festiwal Książki, na którym swoje trzy najnowsze powieści co roku będzie promował Janusz Leon Wiśniewski, i Wolny Rynek Poetycki, który jest bardziej miłym spotkaniem towarzyskim niż poważną imprezą literacką.

Bez Majowego Buumu Poetyckiego, który wymyślili Miłka Malzahn, Waldek Ślefarski i Maurycy Męczekalski, nie byłoby zapewne „Undergruntu”, kilku istotnych debiutów literackich i zapewne rzeszy poetów, którym imponowali panowie i panie trzymający w drżących dłoniach wydruki swoich wierszy. Wielu torunian nie związałoby swojego życia ze sztuką.

Zabijanie Buumu było długim procesem. Najpierw odbyło się mordowanie pisma „Undergrunt”, które miałem przyjemność zakładać z przyjaciółmi z Olsztyna. Być może byliśmy zbyt naiwni: niepotrzebnie wydawaliśmy pismo w książkowym formacie, publikowaliśmy zbiory wierszy, mieliśmy przyzwoitą dystrybucję i organizowaliśmy spotkania literackie w Piwnicy Pod Aniołem, Od Nowie, Domu Muz i Dworze Artusa. Być może to było samobójstwo, kiedy przed 12 laty sprzedawaliśmy książki i pismo po 5 zł, dołączyliśmy do niego płyty, a to wszystko za dotacje rzędu 3 tys. zł za numer. W pewnym momencie, gdy aplikowaliśmy o 20 tys. zł, co nawet wówczas nie wydawało się zbyt wygórowanym żądaniem, otrzymaliśmy odpowiedź od Grzegorza Grabowskiego, wtedy szefa toruńskiej kultury: „Przykro mi, dostaniecie tylko 8 tys. zł. Poradzicie sobie, znajdziecie sponsorów”. W tym mieście kurwa klub żużlowy czasami nie może znaleźć sobie sponsora, ale za to pismo studenckie odkryje w torunianach nowe pokłady czystej filantropii.

Urzędnicy od kultury zabili pismo, nikt nie mówił o toruńskiej literaturze po Empikach i miejscowych klubach i ludzie po prostu przestali przychodzić na Buum. Najpierw były tłumy. Paweł Dunin-Wąsowicz na pytanie dziennikarki TVP, czy młoda literatura polska jest popularna, odwrócił się bez słowa i wskazał tłum toruńskich studentów za swoimi plecami. Pod koniec rzadko się zdarzało, aby duża sala Od Nowy w czasie finałowego koncertu nie świeciła pustkami.

Młodych torunian i studentów nie kusiły sezonowe gwiazdki polskiej literatury ani jej wielkie nazwiska. Nie sposób dogodzić lokalnej publiczności – nieważne, że pojawiają się autorzy świeżo nominowani do Nike albo zwycięzcy Paszportów Polityki. To zdecydowanie za mały pretekst. Nawet, kurwa, deszcz, który zalał w zeszłym roku całe juwenalia, nie przekonał studentów, aby wybrali ciche i suche miejsce niedaleko poezji.

Do zabicia Buumu potrzeba było tylko kilku rzeczy. To ostatni festiwal Od Nowy w roku akademickim, na który zostawały skrawki budżetu. I nieważne, czy byłeś debiutantem, menelem czy absolutną doskonałością, występowałeś za 500 zł bez dojazdu. To wstyd, żeby literaci pracowali za tak śmieszne pieniądze.

Dupy dała toruńska polonistyka, ale nie spodziewałem się niczego wielkiego po studentach i wykładowcach ze szkoły, w której nauka literatury najnowszej kończy się na Białoszewskim, w której na zajęciach z teorii literatury dominującą myślą jest strukturalizm i fenomenologia. Nie sądzę, aby nauczyciele akademiccy choć słowem zająknęli, że w Od Nowie odbywa się Buum. Generalnie na spotkaniach pojawiali się jedynie Aleksander Madyda, Paweł Tański i Artur Duda. Reszty nie widziałem. Nie zaszczycali nas obecnością książęta toruńskiej poezji: Janusz Kryszak i Krzysztof Ćwikliński. W Od Nowie próżno było szukać Radosława Siomy, redaktora naczelnego „Teki” - jedynego pisma literackiego w Polsce, które upadło z lenistwa. Nie widziałem Joanny Bielskiej-Krawczyk, Wacława Lewandowskiego, Macieja Wróblewskiego, Rafała Moczkodana i pozostałych aktywnych miejscowych publicystów. Nie pojawił się nikt z „Kwartalnika Artystycznego” i „Przeglądu Artystyczno-Literackiego”.

Nie było też Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w Toruniu, bo cały czas gorączkowo przeżywało okres formacji. Ze spotkań, na których mobilizowali się związkowcy, zapamiętałem tylko rozpaczliwe pijaństwo przed południem i gorące rozmowy o organizacji biura, w którym koniecznie musiałby być faks, jakby kurwa dalej były lata 80.

Z mediów – oprócz patronackich – liczyć można było jedynie na Radio PiK, które zawsze z wielką klasą przygotowywało relacje z imprezy. Żaden dziennikarz lokalnej telewizji nie dosiadał się do Bohdana Zadury albo Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, aby na wspólnym zdjęciu zrobionym chyłkiem wyglądali jak para starych dobrych przyjaciół. Fotoreporterzy nie kładli się w poszukiwaniu idealnego kadru przed Martą Podgórnik, Mariuszem Sieniewiczem, Jurijem Andruchowyczem i Tarasem Prochaśko.

To była dobra impreza, wyznaczyła w pewnym momencie standard festiwali literackich w kraju. Nikt na początku nie zastanawiał się, dlaczego Buum wędruje sobie po kolejnych tygodniach maja, dopasowując się – na wyraźne życzenie wielu gości - do targów książki w Warszawie. I dlaczego wykonawcy, aby zagrać w maju w Od Nowie, odwołują swoje wiosenne toruńskie koncerty w innych klubach.

Po kilku zmianach organizatorów festiwal odsłonił wiele swoich mankamentów. Środowisko zamarło i ludzie przestali przychodzić do Od Nowy na literaturę, trzeba było więc wymyślić kilka sposobów, aby uratować tę imprezę od pustki: wiązać ją z juwenaliami, program nasycać elementami, które dla pierwszych organizatorów wydałyby się czymś zupełnie niedorzecznym. Pierwsza prowadzona przeze mnie edycja tylko w jednym aspekcie przywracała Buum do lat świetności – byli widzowie. Festiwal jednak stracił swoją tożsamość i przepadł w programie juwenaliów, tak że później nawet wszechstronne zabiegi profrekwencyjne nie były w stanie nic z niego ocalić.

Gdy kończył się zeszłoroczny Buum, myślałem, że to jest jego ostatnia edycja, że to więcej nie ma sensu, że nie ma dla kogo. To było 12 dobrych lat, za które dziękuję Od Nowie, Miłce Malzahn, Waldkowi Ślefarskiemu, Mariuszowi Gajkowskiemu, Marcinowi Jurzyście i Szymonowi Szwarcowi.

Pora zacząć Jeeb.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Wymarłe wileńskie tradycje Torunia



„Toruń to jest znane miasto w świecie i bezkonkurencyjne ma zabytki i uniwersytet z prawdziwego zdarzenia z kadrą przedwojenną /Wilno/, która przekazała dobre tradycje. Bydgoszcz czerwone miasto z całym bagażem komunizmu. Nic więcej nie trzeba dodawać”
Anonimowy komentator


Nie wiem, czy człowiek, który wpisał się pod moim komentarzem porównującym nieco przewrotnie kulturę Bydgoszczy i Torunia, żartował czy mówił to zupełnie serio. Notka wygląda bardzo niedorzecznie, bo spotyka się w niej kilka typowo toruńskich mitów.

Czy Toruń jest miastem znanym na świecie? Podejrzewam, że nawet część turystów na tyle automatycznie zwiedziła miasto, że zupełnie go nie zapamiętała. Szkolne wycieczki zapamiętają jedynie meganudny pokaz w planetarium – przy całym szacunku dla edukacyjnej roli planetariów, ale wizyty w tych instytucjach jako dziecko wspominałem zawsze boleśnie. Do tego jeszcze Dom Kopernika, może Ratusz Staromiejski i zamek krzyżacki, na którym kiedyś z łuku postrzelił się bydgoszczanin (powiedział obsłudze: „Nie będzie mnie pan uczył z łuku strzelać” i trafił się w ramię). Poza Starówką młodzież niczego nie widzi.

Zależy oczywiście, jak postawimy poprzeczkę, od której zaczyna się „sława na całym świecie”. Myślę, że jednak Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław, Poznań i Gdańsk biją nas w tej kategorii. Mimo to lubimy o sobie myśleć, że obcokrajowiec na jednym wydechu wymienia nas w tym towarzystwie i bez trudu postawi krzyżyk na mapie, gdzie Wisła szykuje się do miękkiego zakrętu.

Dlaczego mielibyśmy być sławni na całym świecie? Dzięki gotykowi? Dzięki Kopernikowi, którego nawet nie znał student astronomii z Paryża i Sztokholmu? Przeceniamy swoje możliwości. Generalnie niewielu Europejczyków potrafi wyjść poza garść frazesów, opisując Polskę. Generalnie niewielu Polaków potrafi wyjść poza garść frazesów, opisując Toruń.

Komentarz w sprawie uniwersytetu ograniczę do stwierdzenia, że UMK to uczelnia, która wyróżnia się może w kilku dziedzinach w perspektywie międzynarodowej i raczej nie liczy się w światowych rankingach szkół wyższych.

Nie mogę przeżyć tego Wilna. Wilnianie zostawili w Toruniu bardzo mocne ślady, ale nikt o tym nie mówi na co dzień, nikt tego zupełnie nie przeżywa. Przesiedleńcy z Wilna stworzyli całą strukturę uniwersytecką, wraz ze skopiowanym z Uniwersytetu Stefana Batorego wydziałem sztuk pięknych. Zakładali miejscowe instytucje kultury, tworzyli przez lata elitę tego miasta, ale ta historia zupełnie nie jest nikomu przypominana. Wszystko dziś zamyka się w zdaniu, że wilnianie przywieźli do nas uniwersytet.

Ta opowieść urywa się w pół słowa może dlatego, że jest na wpół mityczna. Lubimy o sobie mówić, że jesteśmy spadkobiercami wielkiego litewskiego dziedzictwa. A tymczasem do Torunia przyjechała w rzeczywistości stosunkowo niewielka grupa przesiedleńców z Wilna – większość trafiła na Warmię i Mazury, do Gdańska albo na Pomorze Zachodnie. Była to grupa dość elitarna, oderwana od swojej kresowej kultury i mowy, którą przemocą wprowadzono w zupełnie nowe środowisko. Zapewne nie pomylę się, twierdząc, że była nieco zamknięta na pozostałych mieszkańców.

W moim rodzinnym Olsztynie pielęgnowano wileńskie zwyczaje. W wielu dowodach osobistych przez lata w miejscu urodzenia widniało „Wilno ZSRR”. W moim rodzinnym domu mówiło się o Wilnie i Wileńszczyźnie. Nie mogło być inaczej – moi dziadkowie stamtąd się wywodzą: Butkiewicze i Maleszowie z Wilna, Giedrysy i Sosnowscy z okolic miejscowości Giedrojcie w dzisiejszym rejonie malackim. Do dzisiaj w Olsztynie skromnie świętuje się 4 marca, czyli dzień św. Kazimierza, patrona Litwy. A w Toruniu obyczaje kresowe zniknęły wraz ze śmiercią wielkich ludzi, którzy przyjechali do tego miasta uniwersyteckim transportem. Wileńskość Torunia jest mitem tak samo jak mitem jest jego wielokulturowość. Granie tą kartą nie ma większego sensu.