piątek, 25 stycznia 2013

Poeta w niebieskim kombinezonie roboczym chce wyjść z piekła, choć żywi go nie chcą



Zaczęło się od wstrząsu lekturowego - mianowicie od ojca dostałem w prezencie wybór poezji Słowackiego. W latach pięćdziesiątych ukazywała się taka seria złoto-czarna klasyki polskiej, drukowana w dużym nakładzie, a zatem bardzo tania – i ojciec kupił mi w prezencie wydany w niej wybór poezji Słowackiego. Przeżyłem to tak dalece, że rozchorowałem się fizycznie, dostałem wysokiej temperatury, leżałem chyba z tydzień w łóżku. Nie było żadnych innych objawów, więc nikt nie wiedział, co mi dolega. A to był jakiś wstrząs wyobraźni…

Byłem wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej, miałem jedenaście lat. Na to nałożyły się ówczesne wydarzenia – Czerwiec, Październik 1956 roku, Węgry. Żyliśmy tym. Pamiętam dokładnie, że siedziałem przy radiu, miałem taki niebieski notesik, i notowałem w nim te dramatyczne apele węgierskie – „Ratujcie, ratujcie! Giniemy!”. Pamiętam też, że mój ojciec był mocno zaangażowany w zbieranie koców, odzieży, lekarstw. Bardzo to przeżywałem. Na to wszystko oczywiście nałożył się jeszcze Słowacki.

Nie zapominajmy, że jestem dzieckiem PRL-u, niemalże jego rówieśnikiem, bo urodziłem się w 1945 roku. Oczywiście, te wydarzenia dotyczyły mnie i nawet we mnie często gdzieś uderzały. Jak to przeżywałem? Przede wszystkim może podam przykład, kiedy dopiero sobie w pełni uświadomiłem, jak dalece jestem zniewolony. Gdy byłem po raz pierwszy w Londynie w 1980 roku, kupiłem w polskiej księgarni nowy numer „Kultury” paryskiej. Pamiętam, że obłożyłem ten numer gazetą i zacząłem spacerować po mieście. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co robię. Powiedziałem wtedy sobie: Boże, co ja robię?! Przecież jestem w wolnym świecie i nikogo to nie interesuje, jaką gazetę niosę w ręku. Zadziałał ten podświadomy mechanizm polegający na tym, że w kraju owijało się „Kulturę” w inne gazety, aby nikt nie zobaczył, co ja czytam. I gdy sobie to uświadomiłem, zatrzymałem się, a znajdowałem się wtedy – jak pamiętam – na moście Waterloo, i byłem zupełnie zdruzgotany, bo nawet tam czułem na sobie tak silną presję zniewolenia.

W czasie studiów mieszkałem z dwoma kolegami – z biologiem, który był specjalistą od nietoperzy, drugi kończył studia polonistyczne. Mówiliśmy często o tym, co będzie się działo po upadku komunizmu - że powinno się powołać specjalny instytut, która by zbadał zbrodnie tego systemu na zdrowym ciele narodu polskiego [śmiech]. To jak gdyby się później wcieliło w życie, kiedy powstał IPN.

Byliśmy fanatykami Piłsudskiego, czytaliśmy jego teksty, zbieraliśmy wszystko, co się wiązało z jego osobą. Był to rodzaj jakiegoś oporu psychicznego wobec tego, co nas otaczało. Ja miałem również to szczęście, że byłem uczniem profesora Artura Hutnikiewicza i od początku czytałem literaturę emigracyjną. Wówczas trzeba było mieć specjalne zezwolenie, żeby móc skorzystać z prohibitów. Ja ciągle brałem od profesora zaświadczenia, a to, że piszę pracę seminaryjną, a to, że zajmuję się badaniem tych prohibitów. Niewiele osób korzystało z ogromnych zbiorów książek i czasopism emigracyjnych, które były w posiadaniu naszej biblioteki uniwersyteckiej. Trzeba było tego po prostu chcieć. Dlatego bardzo wcześnie poznałem twórczość Miłosza.

Czy niebezpieczny? To właściwie nie przekładało się na żadne działania polityczne.

W stanie wojennym działałem w Latającym Uniwersytecie i prowadziłem wykłady w domach, w kościołach. Byłem redaktorem pisma „Solidarność”, działającego tutaj na naszej uczelni. To chyba nie była zbyt spektakularna działalność i wiązała się raczej z moimi zainteresowaniami – wykłady te poświęcone były emigracji, o czym publicznie nie można było mówić. Nie pociągało to jakichś działań administracyjnych przeciwko mnie, chociaż pojawiały się czasami takie drobne trudności, jak odmowa przyznania mi paszportu ze względu na „ważne racje społeczne”, jak wezwania do komitetu partyjnego uczelni z powodu mówienia nieprawomyślnych rzeczy na zajęciach czy omawiania twórczości Miłosza. Nie przywiązywałem mimo wszystko do tego większej wagi. Zresztą zawsze miałem nad sobą parasol ochronny profesora Hutnikiewicza i czułem się w miarę bezpieczny.

Profesor był osobą całkowicie niezależną i każdy, kto miał z nim do czynienia, od razu przez władzę mógł zostać uznany za podejrzanego. Przychodzili do instytutu panowie z SB, ale profesor zawsze wzywał wtedy nas, abyśmy byli świadkami tych rozmów. Opinia, jaką miał profesor, skazywała nas na niemożność podjęcia niektórych działań.

To było naturalne i nie wynikało z żadnego koniunkturalizmu. Najpierw zajmowałem się literaturą dwudziestolecia międzywojennego. I w pewnym momencie, czytając teksty tych autorów, zauważyłem, że ich biografie nagle urywają się, choć wiedziałem, że przecież ci autorzy żyją. Wierzyński kończy się na 1939 roku, Lechoń też się kończy. Siłą rzeczy trzeba było odtworzyć ciągi dalsze tych biografii i właśnie wtedy wszedłem w krąg emigracji. Na początku nawet sobie nie zdawałem z sprawy z tego, w co wchodzę, z tego, że zajmę się rzeczami, o których nie wolno mi będzie publicznie mówić. Mój doktorat na przykład został ocenzurowany – wycięto z niego spore partie tekstu mówiące o autorach emigracyjnych.
I pierwsze teksty poświęcone temu zagadnieniu zacząłem pisać na początku lat 70, kiedy zainteresowałem się twórczością Mariana Czuchnowskiego i potem - w 1973 roku - wydałem jego tomik w Polsce. Specjalnie nie zastanawiałem się nad tym, czy kiedykolwiek będę mógł coś o emigracji opublikować, bo ważniejsze wydało mi się samo poznanie tego zjawiska.
Wszystkie wypowiedzi pochodzą z rozmowy z prof. Januszem Kryszakiem, która ukazała się w 2003 roku w piśmie „Undergrunt”.

Janusz Kryszak był profesorem na polonistyce UMK. W 2006 roku media ujawniły, że był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa zarejestrowanym jako „Krzysztof”. Według jego teczki osobowej, która zachowała się w pełnej postaci, interesował się środowiskiem akademickim, opozycją solidarnościową i społecznościami emigranckimi m.in. w Londynie. Za swoje donosy regularnie brał pieniądze. Prof. Wojciech Polak, historyk z UMK i badacz opozycji demokratycznej w Toruniu, jego działalność określał jako szczególnie niebezpieczną. Literaturoznawca i poeta jest autorem napisu na okolicznościowej tablicy, upamiętniającej burzliwe manifestacje 3 maja 1982 r. na Rynku Staromiejskim.

W niedzielę o godz. 20 w klubie Kawalerka na Rynku Staromiejskim w Toruniu odbędzie się jego pierwsze spotkanie po ujawnieniu jego współpracy z komunistycznymi służbami. W notce biograficznej napisał: „Od lat nie uczestniczy w życiu publicznym, poświęcił się tylko pisaniu i w ciągu ostatnich pięciu lat opublikował siedem książek, czego w Toruniu nie zauważono”.

Nad jego twórczością nigdy nie unosiło się tragiczne wahanie i duch romantycznego donosicielstwa Mickiewicza. Wszystko pogodne i franciszkańskie. Po powrotach szpaka na parapet, po jego ucieczkach, nauczył się rozpoznawać pory roku. Za oknem ma las, który chłonie całym sobą, i dach wyższego seminarium. Kleryków - młodych i nieufnych wobec świata, ostrożnych i zawsze lekko przygarbionych.

Do niedawna nic nie zakłócało tego codziennego obrazka. I tylko dziś może bać się nagłych nocnych rozmów telefonicznych. Szybkich kroków na klatce schodowej i łomotania w drzwi. Patrzenia w oczu przechodniów, na ich usta. Codziennie wydaje mu się, że układają się w „zdrajca”.

Niedaleko jego domu jest wzgórze zwane Wiesiołkami. Miejsce egzekucji. Tylko naprawdę zasłużeni - rajcowie, członkowie cechów, kupcy i strażnicy miejscy - zasługiwali na ćwiczone ostrze balwierza na Rynku, zwykłym przestępcom należał się stryk na skraju lasu. Ptaki na niebie znów układają się w sznur. A język przylepia się do gardła, a gardło to pierścień i pętla. Oczy nabiegają barwą. Czym jest me czucie? Ach, iskrą tylko! Czym jest me życie? Ach, jedną chwilką!

środa, 23 stycznia 2013

Prognoza na 2013 rok



1.
Podejrzewam, że prezydent Torunia podjął już decyzję o tym, że miasto nie wybuduje sali koncertowej na Jordankach. Ale trzeba taką decyzję umiejętnie opakować. Zaklęcia o kryzysie finansów publicznych nikogo specjalnie nie przekonają. Tu trzeba czegoś innego. Władze zapewne liczyły, że lokalna Platforma wystawi się, zagrzmi i zawieje i da się wszystko na nią zwalić. W tym momencie na scenę wpada PiS i kradnie PO cały show, mówiąc, że sala doszczętnie nas pogrąży w długach. Bingo. Mamy swoje małe podpalenie Reichstagu, nie potrzeba argumentów.

2.
Torunianie jakoś łykną te dziesięć baniek wydane na hiszpański projekt. Dodajmy do tego jeszcze niepoliczone środki: podróże służbowe, rozmowy z Hiszpanią, organizację biura, przewalanie papierów z biurka na biurko, zamawianie ekspertyz, organizację konsultacji i powołanie specjalnego pełnomocnika, który doskonale zna się na kulturze, rynku ubezpieczeń i niemieckich samochodach.

3.
Jest jeszcze 55 mln zł z Unii Europejskiej. No co? Nie da się zmarnować pieniędzy, których się fizycznie nie ma. One są gdzieś tam daleko w Brukseli w jakiejś księdze, marszałek gdzieś je ma u nas w papierach, ale nikt nie widział banknotów, nikt nie odebrał przelewu. Unia w tym momencie ma poważniejsze sprawy niż wiarygodność swoich najmniejszych beneficjentów. Co tam taki Toruń, niespełna dwustutysięczny, gdy palą się Ateny, maszeruje Madryt, a Lizbona ma całe nerwy w postronkach.

4.
A to był taki fajny projekt, projektant dostawał za niego nagrody, miasto chodziło całe w skowronkach, mówiąc niedowiarkom: „Jaki betonowy bunkier? Czy za betonowy bunkier można dostać międzynarodową nagrodę architektoniczną?”

5.
Niech nikt nie mówi, że Toruń odniósł ten sukces bez walki. Należało mu się. Jedenaście miesięcy i dodatkowe 2,2 mln zł kosztowała budowa wiaduktu Kościuszki. Baj Pomorski wypiękniał, ale szafa, w którą jest obleczony, pęka, a aktorzy na scenę wchodzą wprost z korytarza. Genialny festiwal teatralny, który organizuje scena lalkowa, bieduje. Ten, kto myśli, że to bardzo prestiżowa sprawa mieć orkiestrę symfoniczną, niech koniecznie odwiedzi strych Dworu Artusa, gdzie się ta instytucja obecnie mieści. Piwnice nowego budynku Muzeum Okręgowego przy ul. św. Jakuba zalała pierwsza burza. CSW jest ładne jak salon samochodowy, ale za każdym razem, jak się tam pojawiam np. we wtorek o godz. 11, chodzi za mną dwóch wolontariuszy studentów, którzy pilnują, czy jedyny widz w czasie godzinnego zwiedzania nie ukradnie im sztuki. Parking podziemny jest pusty i funkcjonalny, od czasu do czasu przecieka. Powstająca największa serwerownia w tej części Unii Europejskiej będzie miała zawsze bazyliony wolnego miejsca na swoich dyskach twardych (duże serwerowanie powstają w górach i nad rzekami, a jak Toruń rozwiąże sprawę przegrzewającego się sprzętu?). Skłodowskiej-Curie jest drogą donikąd, Karawela nawet nie zacumowała, toruński hokej upadł, hala sportowa stoi, Irlandczycy nie wybudują nic w miejscu Uniwersamu, w miejscu Elany nic nie powstanie. No i most, który w 2005 roku kosztował 300 mln zł, a w tym roku kosztuje już 735 mln zł, choć zapewne to jeszcze nie koniec szarży. Zawsze - ZAWSZE - były lagi i drożyzna.

6.
Magdalena Krzyżanowska, rzeczniczka urzędu miasta, rozesłała niedawno do mediów list o tym, że zamek dybowski doczeka się iluminacji. Oświetlenie nazwała „inwestycją”. I. N. W. E. S. T. Y. C. J. Ą. Toruń inwestuje w oświetlenie kościółków i ruin? Toruń inwestuje w młodych? Inwestuje w kulturę i sport?

7.
A nie, sorry. Zdawało mi się. Na pewno nie inwestuje w młodych. Zamyka szkoły, zwalnia nauczycieli, zwiększa klasy do 30-35 osób. Toruń będzie coraz głupszy. Już dziś w naszym województwie są najmniejsze zarobki, najwięcej wypadków śmiertelnych na drogach, najwięcej osób umiera na raka. Będziemy głupsi i chętniej będziemy się zabijać za małą kasę. Strukturalna bieda, którą pogrąży ostatecznie zadłużenie Torunia.

8.
Toruń nie zatrzyma silnych. Trzystopniowy system studiów zrobi ze zdolnych studentów nomadów, którzy gdy zobaczą, że UMK nie jest szczytem ich marzeń, poszukają szczęścia w Poznaniu, Wrocławiu, Krakowie, Warszawie albo za granicą.

9.
Wyjadą stąd wszyscy, zabiją dzwony, zabiją wszystko – jak pisał mój brat. Do 2035 roku będzie ok. 150 tys. torunianów.

Zdeklasowane miasto z gotykiem, w którym straszy.

czwartek, 10 stycznia 2013

O tym niech nie milczą pisma

W Toruniu pojawiło się w końcu pierwsze od dziesięciu lat pismo literackie - "Inter-". Wydarzenie roku 2013 odbyło się dla mnie w styczniu. Polecam fragment tekstu, który znalazł się w pierwszym numerze.

W czasach internetu i nowych technologii musimy walczyć o zachowanie obecności książki, szczególnie w życiu młodych ludzi. Warto dbać o kontakt z językiem literackim. Teraz mamy modę na audiobooki i książki w wydaniu online, ale to nam nie zastąpi książki w tradycyjnym wydaniu.
Tegoroczny festiwal jest okazją do osobistego spotkania z ciekawymi ludźmi, którzy zawodowo zajmują się szeroko rozumianą tematyką książki. Można przyjść, posłuchać wykładów, a także uczestniczyć w dyskusjach.
Bardzo mnie cieszy, że toruńskie instytucje kulturalne chętnie przyłączyły się do naszej akcji. Szczególnie ważne jest to, że mamy bogatą ofertę skierowaną do dzieci, które od najmłodszych lat mają kontakt z telewizją i komputerami. Pokazanie, że książka jest czymś ciekawym i warto po nią sięgnąć jest niezwykle istotne, szczególnie teraz, kiedy statystyki pokazują, że ponad połowa Polaków w ogóle nie czyta książek. Mam nadzieje, że naszego miasta to nie dotyczy.
Zbigniew Derkowski, dyrektor wydziału kultury Urzędu Miasta Torunia, mówi „Nowościom” o Toruńskim Festiwalu Książki




Statystyki nie dają literaturze w Toruniu większych szans. Częścią strategii rozwoju kultury, która zdefiniuje, jak ta sfera życia w mieście będzie się rozwijała do 2020 roku, był raport poświęcony życiu kulturalnemu w mieście. Wśród setek danych pojawiają się informacje dotyczące bibliotek i czytelnictwa, które w 2010 roku zebrał Główny Urząd Statystyczny. W niespełna 200-tysięcznym mieście działa 16 bibliotek publicznych. W 175-tysięcznym Olsztynie jest 18, a w 181-tysięcznym Rzeszowie 21 oddziałów. Statystyki wyglądają równie źle, jeśli chodzi o nasycenie placówkami bibliotecznymi na 100 tys. mieszkańców - wyższy wskaźnik ma od nas Rzeszów, Poznań, Lublin, Olsztyn i Kraków.

Jeśli pod względem instytucjonalnym sytuacja jest u nas niezbyt dobra, to może się bronimy czytelnictwem? E, e. Największą liczbę czytelników, co nie wydaje się jakąś szczególną niespodzianką, odnotował Kraków - 210 tys. osób. Wrocław może się pochwalić prawie 124 tys. czytelników. Toruńskie biblioteki odwiedziło w 2010 roku ok. 30 tys. osób. Najwyższy wskaźnik czytelników w porównaniu do liczby mieszkańców miały Olsztyn i Kraków (ok. 0,30), Toruń zanotował zaledwie 0,15.

Tak wygląda tragedia.

System zamknięty
Literatura staje się coraz bardziej zamkniętym systemem komunikacyjnym. Zabrzmi to jak truizm, ale w tym porządku nadawca jest zarazem odbiorcą. Nadawców jest coraz mniej. W Toruniu praktycznie nie istnieje edukacja literacka. Warsztaty poetyckie regularnie prowadzi jedynie Joanna Łagan w Domu Muz przy ul. Poznańskiej 52. Swego czasu zajęcia organizowali twórcy związani z „Undergruntem” i poeta Marcin Jurzysta, jednak do dziś nikt nie kontynuuje ich dzieła. Klub studencki Od Nowa zrezygnował z działalności środowiskowej, skupił się na impresariacie. Uczniowie i studenci nie uśmierzą nigdzie swoich estetycznych bólów. Na panów i panie z uniwersytetu nie mają nawet co liczyć.

Poeci niespecjalnie się sobą interesują. Poeta, jak organizuje sobie wieczorek poetycki w Toruniu, może liczyć jedynie na grono najbliższych znajomych. Robisz coś w Drażach, CSW albo Tantrze, nie idź do Dworu Artusa i pubu Niebo. Robisz coś w Dworze i Niebie, zapomnij o jakichkolwiek spotkaniach kolegów. Slam w Od Nowie? Za daleko? Rządzi tam gimnazjum, upijesz się i znajomi jakiegoś sepleniącego małolata ciebie zakrzyczą w pierwszej rundzie. Książnica Kopernikańska coś znowu wymyśla i zaprasza jakiegoś prozaika? Prozaika? No sorry.

Miasto kocha nasze imprezy
Częścią raportu były internetowe badania przeprowadzone na próbie 249 respondentów. W tym sondażu literatura jawi się jako coś zupełnie nieistotnego. Czytelnicy portalu miejskiego um.torun.pl mieli wskazać, jakie wydarzenia artystyczne promują nasz wspaniały ośrodek. Imprezy literackie poniosły druzgocącą porażkę. Tylko 3,4 proc. ankietowanych mówiło, że Toruński Festiwal Książki reklamuje miasto, jednocześnie zaledwie pół procenta tak samo myśli na temat organizowanego przez klub Od Nowa festiwalu Majowy Buum Poetycki. Internauci mogli się też wypowiedzieć, jakiego rodzaju imprez artystycznych brakuje w Toruniu. Zaledwie 3,5 proc. respondentów uznało, że za mało u nas spotkań autorskich, a 0,7 proc. rozmarzyło się i pomyślało o targach książki.

Myślą o nas radni
Autorzy raportu odpytali także solidnie radnych, dyrektorów miejskich i wojewódzkich instytucji kultury, animatorów kultury, artystów, studentów i uczniów. Mieli wymienić pozytywne i negatywne zjawiska w życiu twórczym miasta. Nikt nie nagrodził literatów i nikt ich nie zganił. Radni skarżyli się na mało rozpoznawalne knajpy i brak muzyki w restauracjach, ale tak samo jak działacze, młodzież i twórcy nie wskazali, że Toruniowi brakuje nowego obiegu krytycznego albo - nie szarżujmy - pisma artystycznego.

Autorzy strategii dla pewności, aby nikomu nic nie umknęło, dwukrotnie w raporcie zamieścili taki oto cytat: „Najsłabiej reprezentowaną dziedziną kultury w Toruniu wydaje się być literatura. Zapotrzebowanie w tym obszarze wypełnia właściwie tylko działalność Książnicy Kopernikańskiej. Warto odnotować również przez toruńskie centra kultury realizację takich Festiwali Jak Toruński Festiwal Książki czy Majowy Buum Poetycki”.

Czego żąda miasto?
Jest także raport z konsultacji społecznych. Centrum Sztuki Współczesnej chwali się, że ma księgarnię, a w niej książki. Od Nowa przypomina o Buumie. Nikt z tego wspaniałego miasta nie powiedział ani słowa, czy potrzebne nam jest jakieś tam pismo, czytelnictwo i inne tam literackie mambo-dżambo. Nikt nie zabrał głosu w sprawie literatury, nikt się o pinglarzy nie upomniał.

Vox populi, vox Dei. W finalnej wersji strategii rozwoju kultury Torunia do 2020 roku nie pada ani razu słowo: „czytelnictwo”, „czytelnik”, „poezja”, „poetycki”, „literacki”. „Literatura” występuje raz, jest „literaturą przedmiotu” i pada w kontekście metodologii opracowania dokumentu. O bibliotekach mówi się niewiele, a o czytaniu jedynie w kontekście e-biblioteki. Raz.

Wicie, rozmiecie
Toruń ma kilka strategii, którymi nikt specjalnie się nie przejmuje. Czy w końcu ta dotycząca kultury w jakiś sposób uporządkuje życie artystyczne tej ziemi? Strategia jest napisana z punktu widzenia urzędnika i instytucji, a nie obywatela, uczestnika i widza. Tylko na pozór pogardza kategoriami biznesowymi, ale w ocenie efektywności poszczególnych zadań posługuje się głównie wskaźnikami ekonomicznymi i statystycznymi. Mówi o potencjale artystycznym, ale nie wymienia jego twórców. Mówi o ośrodkach kultury niezależnej, ale wskazuje zaledwie kilka. Mówi o uczestnictwie, współodpowiedzialności i ruchach oddolnych, ale za jedynego prawodawcę i tłumacza zmian w systemie kultury podaje urzędnika. Literatura w takim porządku wydaje się bez szans.

No i kiedyś jeden z drugim wyślą podanie, że chcą wydać zbiór wierszy albo papierowy periodyk. A urzędnik sięgnie po książkę, zdmuchnie z niej sprawnie kurz, przerzuci roztargniony kilka stron i rzeknie: „Bardzo mi przykro, ale literatury nie ma w naszych celach strategicznych, mieszkańcy jej nie chcą. Przykro mi, ale ten tomik z wierszami nie mieści się w wizerunku miasta Torunia”.

Cieszę się
Cieszę się, że jest „Inter-”. Toruń będzie lepszym Toruniem. Przynajmniej przez chwilę.

„Inter-” ma wielką przestrzeń do zdobycia. Wszelkie literackie tradycje są w tym mieście tak odległe i tak zapomniane, że w zasadzie redakcja wszystko musi zaczynać od nowa. Nie ma nic lepszego na tym literackim pustkowiu dla prawdziwych pionierów.

Literatura na bruku
Torunianie w swoim bruku zamurowali metalową płytę z nazwiskiem Janusza Leona Wiśniewskiego, którego powieści krytyka niezwykle chętnie nazywa grafomanią. Mimo ciężkiego ogólnopolskiego obciachu żaden z miejscowych intelektualistów nie sprzeciwił się decyzji urzędników, którzy w ten sposób postanowili uhonorować tego zacnego męża z toruńskim rodowodem. Literaci siedzą cicho: a nuż ktoś nas zaprosi do społecznej rady przyznającej miejskie stypendia, a nuż nam się poszczęści i znów trafimy do tej słynnej kapituły nagrody literackiej, a nuż poczujemy pewny uścisk dłoni prezydenta Torunia, a oczy zajdą nam lekko łzawą mgiełką.

Toruńscy literaci nie mają nic do powiedzenia na temat swojego najbliższego otoczenia. Nie potwierdzają, nie zaprzeczają, wstrzymują się od głosu. Nie skarżą się na poziom festiwali literackich, nie pomstują na jakość oferty kulturalnej miasta. I gdy plastycy walczą o swoje nagrody, nieruchomości i galerie, muzycy i aktorzy o swoje szkoły, sale koncertowe, literaci siedzą cicho. Nie że są specjalnie lojalni wobec władzy, ale po prostu lepiej pierdolnąć sobie elegię niż ocalić coś dla kogoś, kto może jednak w przyszłości będzie zainteresowany uprawianiem literatury w tym mieście.

Każdy hipermarket to broń, każdy kościół to koszary, nie ma sztuki bez polityki.