piątek, 25 stycznia 2013

Poeta w niebieskim kombinezonie roboczym chce wyjść z piekła, choć żywi go nie chcą



Zaczęło się od wstrząsu lekturowego - mianowicie od ojca dostałem w prezencie wybór poezji Słowackiego. W latach pięćdziesiątych ukazywała się taka seria złoto-czarna klasyki polskiej, drukowana w dużym nakładzie, a zatem bardzo tania – i ojciec kupił mi w prezencie wydany w niej wybór poezji Słowackiego. Przeżyłem to tak dalece, że rozchorowałem się fizycznie, dostałem wysokiej temperatury, leżałem chyba z tydzień w łóżku. Nie było żadnych innych objawów, więc nikt nie wiedział, co mi dolega. A to był jakiś wstrząs wyobraźni…

Byłem wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej, miałem jedenaście lat. Na to nałożyły się ówczesne wydarzenia – Czerwiec, Październik 1956 roku, Węgry. Żyliśmy tym. Pamiętam dokładnie, że siedziałem przy radiu, miałem taki niebieski notesik, i notowałem w nim te dramatyczne apele węgierskie – „Ratujcie, ratujcie! Giniemy!”. Pamiętam też, że mój ojciec był mocno zaangażowany w zbieranie koców, odzieży, lekarstw. Bardzo to przeżywałem. Na to wszystko oczywiście nałożył się jeszcze Słowacki.

Nie zapominajmy, że jestem dzieckiem PRL-u, niemalże jego rówieśnikiem, bo urodziłem się w 1945 roku. Oczywiście, te wydarzenia dotyczyły mnie i nawet we mnie często gdzieś uderzały. Jak to przeżywałem? Przede wszystkim może podam przykład, kiedy dopiero sobie w pełni uświadomiłem, jak dalece jestem zniewolony. Gdy byłem po raz pierwszy w Londynie w 1980 roku, kupiłem w polskiej księgarni nowy numer „Kultury” paryskiej. Pamiętam, że obłożyłem ten numer gazetą i zacząłem spacerować po mieście. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co robię. Powiedziałem wtedy sobie: Boże, co ja robię?! Przecież jestem w wolnym świecie i nikogo to nie interesuje, jaką gazetę niosę w ręku. Zadziałał ten podświadomy mechanizm polegający na tym, że w kraju owijało się „Kulturę” w inne gazety, aby nikt nie zobaczył, co ja czytam. I gdy sobie to uświadomiłem, zatrzymałem się, a znajdowałem się wtedy – jak pamiętam – na moście Waterloo, i byłem zupełnie zdruzgotany, bo nawet tam czułem na sobie tak silną presję zniewolenia.

W czasie studiów mieszkałem z dwoma kolegami – z biologiem, który był specjalistą od nietoperzy, drugi kończył studia polonistyczne. Mówiliśmy często o tym, co będzie się działo po upadku komunizmu - że powinno się powołać specjalny instytut, która by zbadał zbrodnie tego systemu na zdrowym ciele narodu polskiego [śmiech]. To jak gdyby się później wcieliło w życie, kiedy powstał IPN.

Byliśmy fanatykami Piłsudskiego, czytaliśmy jego teksty, zbieraliśmy wszystko, co się wiązało z jego osobą. Był to rodzaj jakiegoś oporu psychicznego wobec tego, co nas otaczało. Ja miałem również to szczęście, że byłem uczniem profesora Artura Hutnikiewicza i od początku czytałem literaturę emigracyjną. Wówczas trzeba było mieć specjalne zezwolenie, żeby móc skorzystać z prohibitów. Ja ciągle brałem od profesora zaświadczenia, a to, że piszę pracę seminaryjną, a to, że zajmuję się badaniem tych prohibitów. Niewiele osób korzystało z ogromnych zbiorów książek i czasopism emigracyjnych, które były w posiadaniu naszej biblioteki uniwersyteckiej. Trzeba było tego po prostu chcieć. Dlatego bardzo wcześnie poznałem twórczość Miłosza.

Czy niebezpieczny? To właściwie nie przekładało się na żadne działania polityczne.

W stanie wojennym działałem w Latającym Uniwersytecie i prowadziłem wykłady w domach, w kościołach. Byłem redaktorem pisma „Solidarność”, działającego tutaj na naszej uczelni. To chyba nie była zbyt spektakularna działalność i wiązała się raczej z moimi zainteresowaniami – wykłady te poświęcone były emigracji, o czym publicznie nie można było mówić. Nie pociągało to jakichś działań administracyjnych przeciwko mnie, chociaż pojawiały się czasami takie drobne trudności, jak odmowa przyznania mi paszportu ze względu na „ważne racje społeczne”, jak wezwania do komitetu partyjnego uczelni z powodu mówienia nieprawomyślnych rzeczy na zajęciach czy omawiania twórczości Miłosza. Nie przywiązywałem mimo wszystko do tego większej wagi. Zresztą zawsze miałem nad sobą parasol ochronny profesora Hutnikiewicza i czułem się w miarę bezpieczny.

Profesor był osobą całkowicie niezależną i każdy, kto miał z nim do czynienia, od razu przez władzę mógł zostać uznany za podejrzanego. Przychodzili do instytutu panowie z SB, ale profesor zawsze wzywał wtedy nas, abyśmy byli świadkami tych rozmów. Opinia, jaką miał profesor, skazywała nas na niemożność podjęcia niektórych działań.

To było naturalne i nie wynikało z żadnego koniunkturalizmu. Najpierw zajmowałem się literaturą dwudziestolecia międzywojennego. I w pewnym momencie, czytając teksty tych autorów, zauważyłem, że ich biografie nagle urywają się, choć wiedziałem, że przecież ci autorzy żyją. Wierzyński kończy się na 1939 roku, Lechoń też się kończy. Siłą rzeczy trzeba było odtworzyć ciągi dalsze tych biografii i właśnie wtedy wszedłem w krąg emigracji. Na początku nawet sobie nie zdawałem z sprawy z tego, w co wchodzę, z tego, że zajmę się rzeczami, o których nie wolno mi będzie publicznie mówić. Mój doktorat na przykład został ocenzurowany – wycięto z niego spore partie tekstu mówiące o autorach emigracyjnych.
I pierwsze teksty poświęcone temu zagadnieniu zacząłem pisać na początku lat 70, kiedy zainteresowałem się twórczością Mariana Czuchnowskiego i potem - w 1973 roku - wydałem jego tomik w Polsce. Specjalnie nie zastanawiałem się nad tym, czy kiedykolwiek będę mógł coś o emigracji opublikować, bo ważniejsze wydało mi się samo poznanie tego zjawiska.
Wszystkie wypowiedzi pochodzą z rozmowy z prof. Januszem Kryszakiem, która ukazała się w 2003 roku w piśmie „Undergrunt”.

Janusz Kryszak był profesorem na polonistyce UMK. W 2006 roku media ujawniły, że był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa zarejestrowanym jako „Krzysztof”. Według jego teczki osobowej, która zachowała się w pełnej postaci, interesował się środowiskiem akademickim, opozycją solidarnościową i społecznościami emigranckimi m.in. w Londynie. Za swoje donosy regularnie brał pieniądze. Prof. Wojciech Polak, historyk z UMK i badacz opozycji demokratycznej w Toruniu, jego działalność określał jako szczególnie niebezpieczną. Literaturoznawca i poeta jest autorem napisu na okolicznościowej tablicy, upamiętniającej burzliwe manifestacje 3 maja 1982 r. na Rynku Staromiejskim.

W niedzielę o godz. 20 w klubie Kawalerka na Rynku Staromiejskim w Toruniu odbędzie się jego pierwsze spotkanie po ujawnieniu jego współpracy z komunistycznymi służbami. W notce biograficznej napisał: „Od lat nie uczestniczy w życiu publicznym, poświęcił się tylko pisaniu i w ciągu ostatnich pięciu lat opublikował siedem książek, czego w Toruniu nie zauważono”.

Nad jego twórczością nigdy nie unosiło się tragiczne wahanie i duch romantycznego donosicielstwa Mickiewicza. Wszystko pogodne i franciszkańskie. Po powrotach szpaka na parapet, po jego ucieczkach, nauczył się rozpoznawać pory roku. Za oknem ma las, który chłonie całym sobą, i dach wyższego seminarium. Kleryków - młodych i nieufnych wobec świata, ostrożnych i zawsze lekko przygarbionych.

Do niedawna nic nie zakłócało tego codziennego obrazka. I tylko dziś może bać się nagłych nocnych rozmów telefonicznych. Szybkich kroków na klatce schodowej i łomotania w drzwi. Patrzenia w oczu przechodniów, na ich usta. Codziennie wydaje mu się, że układają się w „zdrajca”.

Niedaleko jego domu jest wzgórze zwane Wiesiołkami. Miejsce egzekucji. Tylko naprawdę zasłużeni - rajcowie, członkowie cechów, kupcy i strażnicy miejscy - zasługiwali na ćwiczone ostrze balwierza na Rynku, zwykłym przestępcom należał się stryk na skraju lasu. Ptaki na niebie znów układają się w sznur. A język przylepia się do gardła, a gardło to pierścień i pętla. Oczy nabiegają barwą. Czym jest me czucie? Ach, iskrą tylko! Czym jest me życie? Ach, jedną chwilką!

2 komentarze: